McAuley Paul-Czterysta miliardów gwiazd, j. LITERATURA POWSZECHNA

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Paul J. McAuley - CZTERYSTA MILIARDÓW GWIAZD
P
AUL
J.
M
C
A
ULEY
CZTERYSTA
MILIARDÓW
GWIAZD
1. OBÓZ ZERO
Dorthy Yoshida zabrano ubranie, odziano w obcisły kombinezon, zrobiono zastrzyk i zapakowano do napełnionej żelem
antywstrząsowym kapsuły zrzutowej. A potem zamknięto luk i wystrzelono ją tyłem naprzód, żeby opadła z orbity.
Przez długą minutę spadała swobodnie. Pod jej maseczką świszczał tlen, kilka centymetrów od twarzy przez warstwy
żelu błyskały nic nie mówiące jej światełka wskaźników, lecz to wszystko wydało się Dorthy spektaklem oglądanym w triwizji.
Wiedziała, że tę beznamiętną postawę obserwatora zawdzięcza środkom uspokajającym, ale to również nie miało znaczenia.
Była ponad tym.
Dobrze było nareszcie pobyć trochę w samotności. Pomimo implantu w zatłoczonych kabinach nigdy nie mogła
całkowicie odseparować się od emocji załogi i innych pasażerów, wiecznie zabarwiających jej myśli rozmaitymi nastrojami i
przenikających w jej sny niczym trujące gazy. Jednym z najważniejszych powodów, dla których po zakończeniu kontraktu dla
Instytutu Kamali-Silver chciała zostać astronomem, była możliwość ucieczki od kipiącej energią cywilizacji i nieodłącznych
burz emocji, jakie codziennie na nią spadały i wyczerpywały jej siły równie niezmordowanie, jak morze kruszy brzegi lądu. Te
tygodnie podróży również okazały się mordercze, zupełnie jak rok przeżyty w mieście. Minuta upadku była teraz niczym
kropla nirwany: kryształkiem soli, czy śniegu, w którym się rozpuszczała.
I wtedy włączyły się silniki wsteczne. Antywstrząsowy żel mocno ścisnął całe jej ciało... i zmiękł. Przez moment znów
pławiła się w nieważkości.
Szarpnięcie!
I jeszcze jedno!
Kapsuła zrzutowa jęknęła boleśnie. Trzeźwo myśląca część umysłu Dorthy powiedziała jej przez chmury rozkosznego
rozleniwienia, że to musi być wejście w atmosferę. Podczas przygotowań do zrzutu wyjaśniano jej kolejność wydarzeń i oto
teraz, kiedy odzyskiwała wagę równoważoną przez opór żelu, usiłowała sobie przypomnieć - bezskutecznie - co będzie dalej.
Kapsuła zrzutowa wibrowała, a jej pokrywa wydymała się pod naporem rzadkiego powietrza. Żel wzbierał falami
interferencyjnymi, kołysząc ciałem Dorthy i rozrzucając konstelacje światełek wskaźników. W dole, pod żebrowaną podłogą
osłona kapsuły rozgrzewała się do blasku czerwieni, złota, bieli, a potem odpadła w tył, rozpryskując się w tysięczne płatki.
Dorthy czuła jedynie wzrost ciężaru, który skupiał się pomiędzy jej piersiami i, gniotąc serce, wduszał ją w twardą poduszkę
żelu. Nie mogła oddychać - jakaś siła odciągnęła jej policzki w tył, tak że na twarzy miała teraz upiorny uśmiech... i coś
wgniatało jej oczy w głąb czaszki.
Szokujący moment swobodnego upadku... i znów, zanim zdążyła zaczerpnąć tchu, poczuła ciężar swego ciała.
Rozległ się suchy trzask. Cały szereg światełek zapłonął czerwienią.
A potem wszystko wróciło do normy. Jedno po drugim, światełka wracały do swej normalnej, zielonej barwy. Dorthy
poczuła, że jej ciało ma dwukrotnie mniejszy ciężar niż na Ziemi. Wyczuwała też wahania kapsuły, gdy ta powoli, leniwie
zataczała ósemki jak wahadło Foulcaulta zawieszone pod grzybkiem spadochronu. Potem usłyszała nieodparty, rozkazujący
trzask i do jej prawego ucha przemówił jakiś cienki głosik.
W tej samej chwili chemiczna tarcza, która osłaniała jej talent, jakby się rozpuściła. Dorthy poczuła się tak, jak gdyby
przez ściany kapsuły wdarła się fala oślepiającego blasku, oznakowana tu i ówdzie twardymi kryształkami inteligencji, jak
szlachetne kamienie w błocie sztucznie stworzonego świata. Dorthy zagubiła się pomiędzy żądaniami kontrolera kapsuły, który
natarczywie domagał się kontaktu, a kipiącym naporem setek umysłów dookoła.
„Tu jest gorzej, niż na statku” - pomyślała i nagle poczuła, że za horyzontem coś drgnęło. Niczym zwiastun wybuchu
nowej, pomknęły ku niej oślepiające promienie. Nie zdołała tego wytrzymać, a odwrócona twarzą na zewnątrz, bezbronna pod
niespodziewanym ostrzałem, nie potrafiła się przed nim zasłonić. Nie dając się porwać czerwonej mgle paniki, usiłowała
przypomnieć sobie uspokajające ćwiczenia... jednak światła było za wiele. Niczym kapsuła zrzutowa na zbyt stromej
trajektorii, niczym Ikar, biedna ćma, płonąc, przemierzała puste niebo.
Aż wszystko zgasło.
Przez długi czas tkwiła na delikatnej granicy pomiędzy snem i jawą, tak jak niekiedy zawisała pod powierzchnią w
ciepłych niczym krew wodach Wielkiej Rafy Koralowej. Można było tam zawisnąć twarzą w dół - rurka, łącząca ją z
nadwodnym światem przebijała srebrzystą powierzchnię tuż nad jej głową, a świat błękitu leżał niżej. Należało jednak uważać.
Zbyt głęboki oddech zwiększał wyporność płuc i wypychał ją w górę, przy czym ciężar wynurzonego ciała natychmiast obracał
ją na plecy i wraz z następnym oddechem czerpała wodę. A jeżeli oddychała za płytko, opadała ku masom koralu i
myszkującym wśród nich rybom, pozostawiając za sobą srebrzystą błonę, spływała ku białym ławicom piasku, za którymi
leżały niezgłębione obszary czerni.
(Gdzieś niedaleko otworzyły się jakieś drzwi i Dorthy poczuła zapach podobny do woni unoszącej się na dziedzińcu
rzeźni. „Nie, jeszcze nie, pułkowniku - powiedział cierpliwie czyjś głos. - Nie, nie. Może to reakcja na środki uspokajające,
które jej podano przed zrzutem, może to jakaś alergia albo jeszcze coś innego. Obiecuję, że powiem pani, jak się obudzi... ale to
jeszcze potrwa”. Dorthy usiłowała otworzyć oczy, ale ten wysiłek zbyt dużo ją kosztował. Odpadła od srebrnej powierzchni i
pogrążyła się w mroku.)
Zanim ją tu posłano, zawsze w jej życiu obecny był zapach dziedzińca rzeźni; nieustannie też widziała białe plamki
mew zataczających kręgi nad pochyłymi dachami - wskazówka, gdzie szukać ubojni. Tam właśnie potężne, wrzecionowate
korpusy obdarte już ze skór, trafiały na ruchome rusztowania, gdzie cięto je na plastry i rozdzielano tłuszcz i mięso. Nieco
później zabierały się do dzieła mniejsze dźwigi, które brodziły pomiędzy kośćmi niczym ścierwojady. Tam właśnie pracował jej
ojciec.
1 / 84
Paul J. McAuley - CZTERYSTA MILIARDÓW GWIAZD
Niekiedy brał Dorthy, by patrzyła jak wieloryby wpływały na pochylnię z zatoki, do której je zaganiano. Woda w
betonowym kanale była tak płytka, że dziewczynka mogła zobaczyć wielkie, okrągłe oko - bardzo małe jak na takie ogromne
stworzenia - każdego przepływającego obok wieloryba, a gdyby się odważyła sięgnąć pod barierkę metalowej kładki, mogłaby
dotknąć wodorostów i małżów porastających pooraną zmarszczkami skórę na ich grzbietach. Musiała zakładać pelerynę,
ponieważ niektóre wieloryby zraszały kładkę fontanną nieświeżego, tłustego wydechu. Dorthy wcale się to nie podobało, a
jeszcze mniej podobał jej się moment, w którym na wielkie cielsko opadały elektrody, a zaraz potem ciałem zwierzęcia
wstrząsały gwałtowne drgawki. Smród był taki, jakby paliła się woda. Podskakiwała wtedy, a ojciec podnosił ją z ziemi i
uśmiechał się - dla niego było to zabawne. Tam właśnie pracował wuj Mishio. Dorthy bała się jego jednookiego, pooranego
bliznami oblicza.
Przez całe lato nad tym dziedzińcem i miasteczkiem wisiał smród tranu. Podczas otwarcia sezonu odłowów wielorybów
wszyscy chodzili poirytowani, a w mieszkaniach panował zaduch, gdyż nie możnabyło otwierać okien. Jednak ta woń była
zapachem pieniędzy. Miasteczko należało do kompanii i rzeźnia waleni była jedynym zakłAdam przemysłowym w okolicy.
Ojciec Dorthy każdego wieczoru przynosił ze sobą do domu własną chmurkę smrodu, która powoli rozpuszczała się w
wannie gorącej wody, jaką przygotowywała mu codziennie matka. Dorthy i jej młodsza siostrzyczka, Hiroko, musiały
zachowywać się cichutko, kiedy ojciec drzemał w parującej wodzie, leniwie pojadał kąski przygotowanych przez matkę
smakołyków, gapił się na scenkę triwizji, a następnie wychodził, by spotkać się z wujem Mishio w którymś z barów. Matka
Dorthy nie była Japonką i poślubiając ją ojciec naraził się na głęboką i nieustanną dezaprobatę całej rodziny. I jakby usiłując
odkupić ten niewybaczalny postępek, zaczął fanatycznie kultywować dawne tradycje i obyczaje sprzed Exodusu, a jego żona
stała się męczennicą owego fanatyzmu. Może to było przyczyną wszystkiego - choć Dorthy zdała sobie z tego sprawę dopiero
po wielu latach, kiedy matka już nie żyła, a ojciec padł ofiarą trunku, nieodpowiedniego towarzystwa i pecha.
Maleńkie mieszkanko o betonowych ścianach ukrytych za papierowymi zasłonami, z cementową podłogą wyłożoną
tarami, jasno oświetlonym ołtarzykiem sinto w jednym rogu, piecykiem węglowym, na którym nieustannie bulgotał kociołek z
herbatą, obok którego kucała matka Dorthy, mieszając zupę rybną... Oraz dwa tuziny innych, takich samych domków, krótki
szereg sklepików i barów, duże domy zatrudnionych w rzeźni inżynierów i pracowników zarządu na wzgórzu wznoszącym się
ponad miasteczkiem, ocean z jednej strony i busz z drugiej, a wszystko przykryte kopułą błękitnego nieba, pękającą tylko od
czasu do czasu, kiedy wysoko przelatywał jakiś odrzutowiec.
Tego wszystkiego pozbawił Dorthy jej talent, tak samo, jak oderwał ją od badań za orbitą Plutona. A tam było tak
spokojnie. Żadnego umysłu, prócz jej własnego, i Słońce zredukowane do rozmiarów gwiazdki, niewiele tylko jaśniejszej od
miliardów innych.
Dorthy ocknęła się w mroku pachnącym środkami odkażającymi, pod których ostrym zapachem wyczuła inny, na poły
zapomniany odór. W pierwszej chwili pomyślała, że znów się nie udało (raz próbowała wybielaczem, innym naostrzonym
nożem stołowym, a raz usiłowała się utopić w sferycznym basenie w pozostającym w nieważkości sercu Instytutu). Coś
przyciskało jej ramiona - odkryła to, kiedy usiłowała się poruszyć. Nie była w Instytucie, tamto minęło wiele lat temu. Czyżby
nadal tkwiła w kapsule zrzutowej?
I nagle całe pomieszczenie zalał potop światła.
Pojawiła się przed nią jakaś rozmazana ludzka twarz. Dorthy odwróciła się i coś boleśnie ukłuło ją w ramię.
Zsunąć się pod srebro. Zasnąć.
Po Instytucie Dorthy zaczęła podejrzewać, że zawsze miała swój talent, lecz w dzieciństwie zdolności te były
rozproszone, nie wyszkolone i uśpione. Nie umiała też rozpoznać, czym naprawdę były. Mimo wszystko żadnemu dziecku nie
podoba się myśl, że różni się od swoich rówieśników.
Wszystko zawsze działo się w snach. We śnie jej umysł zaczynał błądzić pośród świateł innych umysłów, jak te
rozdygotane migotliwe światełka, które mogła wywołać, naciskając gałkę oczną, lub jak gwiazdy, oddzielne i nieświadome
obecności innych. Czasami, na jawie, zdarzało się, że wiedziała z góry co ktoś zaraz powie - więc niekiedy taka rozmowa była
dla niej równie nudna, jak powtórka programu triwizyjnego.
Dorthy rzadko jednak pamiętała swe sny i była zbyt młoda, by zrozumieć, że takie natrętne deja vu jest czymś
niezwykłym. Dopiero kiedy podpisała kontrakt z Instytutem Kamali-Silver, zaczęła zdawać sobie sprawę z faktu, że jest inna i
co to dla niej oznacza. Kiedy po raz pierwszy jej talent objawił się publicznie, nikt nie zdawał sobie sprawy ze znaczenia tego
faktu. Nawet ona sama.
Miała wtedy sześć lat. Do szkoły chodziła od niedawna, ale już wiedziała, że jej nie polubi. Było tam wiele japońskich
dzieci, te jednak unikały jej z powodu matki, a jeśli już z nią rozmawiały, nazywały ją drwiąco „połówką połówki”. Z jakiegoś
powodu, którego Dorthy nie potrafiła zrozumieć, większość innych dzieci nie lubiła Japończyków, a więc i jej. Wyróżniała się,
ponieważ nie należała do żadnego świata. I stała się celem.
Zachowanie dzieci gaijin przeważnie tylko odzwierciedlało uprzedzenia rodziców i ograniczało się głównie do drwin i
wyzwisk. Lecz pewna dziewczynka, Suzi Delong, z upodobaniem dręczyła każdego małego Japończyka.
Kiedy to się zdarzyło, była naładowana gniewem. Jej drobne łokcie i kolana aż podrygiwały, gdy trzymała Dorthy jedną
ręką i unieruchamiała jej dłonie drugą, cały czas zasypując ją oskarżeniami, że Japsy śmierdzą, że powinni pójść precz i dać
szansę prawdziwym ludziom, że powinni wrócić tam, skąd przyszli i zostawić wszystkich w spokoju. Jej twarz czerwieniała,
oskarżenia przybierały coraz gwałtowniejsze tony i przekształcały się w potok, którego Dorthy nie umiała powstrzymać.
Obrzucana wyzwiskami i zniewagami wierciła się bezradnie w uścisku przeciwniczki, a do oczu zaczęły jej napływać łzy.
I nagle z tego wszystkiego uformował się jakiś obraz. Dorthy nie wiedziała, jak to się stało, ale usłyszała siebie mówiącą
jakby ze świetlistego kręgu:
- A twoja mama w tej właśnie chwili zabawia się z Seyourem Tamiya. Bawią się bez ubrań, o!
Obraz znikł, Suzi uciekła jak oparzona, a Dorthy zaczęła rozcierać piekące miejsca na ramionach, zadowolona, że
wreszcie zostawiono ją w spokoju. Któryś z nauczycieli musiał jednak dowiedzieć się o tym, gdyż po lekcjach Dorthy została
odesłana do dyrektorki szkoły, pani Seyoura Yep.
2 / 84
Paul J. McAuley - CZTERYSTA MILIARDÓW GWIAZD
Seyoura Yep była szczupłą, bladą kobietą sztywno siedzącą za biurkiem ze szklanym ekranem w pulpicie. Dorthy stała
przed biurkiem i patrzyła, jak dyrektorka pisze na szkle czymś, co niezupełnie przypominało pióro. Pisała dość długo, aż
wreszcie odłożyła pisak z cichym i dźwięcznym kliknięciem, złożyła długie palce białych dłoni i spytała, o co chodzi.
Stojąca za Dorthy wychowawczyni zaczęła wyjaśniać sprawę, zaś Seyoura Yep przez cały czas patrzyła na dziewczynkę.
Dorthy zrobiło się gorąco, a potem zimno. Wszyscy zachowywali się tak, jakby to ona była winna, a czy to nie Suzi
zaczęła? W końcu to Suzi ją trzymała - na ramionach Dorthy pozostały siniaki, którymi mogła udowodnić swoją niewinność.
Byłajednak zbyt mała, by kwestionować prawo dorosłych do wydawania arbitralnych sądów, więc skoro zabrano ją do gabinetu
dyrektorki, to musiała coś przeskrobać...
Nauczycielka wreszcie skończyła wyjaśniać sprawę. Seyoura Yep westchnęła i pochyliła się nad swoimi ciasno
splecionymi dłońmi.
- Cóż... Nie powinniśmy opowiadać o takich rzeczach, prawda? Rodzice Suzi mają kłopoty, rozumiesz mała? Nie
powinnaś jej denerwować. - Napisała coś na szkle i nacisnęła jakiś guzik: ze szczeliny wysunął się jęzor papieru. Seyoura Yep
oddarła go i powiedziała: - Pokaż to rodzicom, dobrze? I nie rób tego więcej. W porządku?
Dorthy wzięła papier i spojrzała na wychowawczynię, która kazała jej zmykać. Gdy zamykała za sobą drzwi, usłyszała
jeszcze jak Seyoura Yep powiedziała obojętnie:
- Te Japsy... Większości z nich wydaje się, że wciąż żyjemy w Wieku Marnotrawstwa. Są prawie tak samo niepoprawni,
jak Jankesi.
Kiedy ojciec przeczytał kartkę od dyrektorki, wziął pas i trzy razy uderzył nim Dorthy po pupie. Niezbyt bolało i było
warto, gdyż od tego czasu Suzi odczepiła się od niej. Dorthy zupełnie zapomniała o obrazie, który tak nagle stanął jej przed
oczami, aż do chwili, gdy talent objawił się ponownie - dwa lata później.
Za drugim razem zaczęło się od snu.
Zniknął gdzieś jeden z chłopców mieszkających w małych domkach, niewiele starszy od Dorthy. Jego rodzice chodzili
od drzwi do drzwi, pytając o synka, a potem do roboty wzięli się dwaj policjanci, którzy, przetrząsając wszystkie domki,
narobili wiele hałasu - ale oni nie znaleźli chłopca. Następnego dnia dorośli nie pozwolili dzieciom bawić się na dworze.
Kobiety ćwierkały pomiędzy sobą jak wystraszone ptaki, dopytując się o nowiny, a mężczyźni przysiadali w kucki na rogach
przejść i pochyleni nad butelkami lub planszami do gry w go, omawiali coś po cichu. Była połowa zimy, koniec czerwca,
tradycyjny czas niepokojów w miasteczku. Stada wielorybów przemierzały oceany o pół świata stąd, a rzeźnia była zamknięta -
i prawie to samo można było rzec o reszcie miasteczka. Wszyscy w kompleksie domków bali się, że zniknięcie chłopca może
być początkiem kolejnego pogromu Japończyków. Wielu wspominało ostatni, sprzed zaledwie dwudziestu lat, i krewniaków,
których wtedy zabito.
Tamtej nocy Dorthy miała sen, choć wcale nie odebrała tego w ten sposób. Obudziwszy się, odkryła, że w mroku,
zziębnięta stoi obok swoich śpiących na macie rodziców, głowa pęka jej z bólu, a w ustach ma posmak tranu. Pamiętała też, co
powiedziała, budząc się z transu, ponieważ słowa te jakby wypaliły się w jej mózgu.
- Stare zbiorniki w rzeźni!
Fakt, że tak nikły ślad potraktowano poważnie, można uznać za miarę zaniepokojenia małej społeczności. Kilkunastu
ludzi wdarło się do rzeźni. Większość oczywiście została przegnana przez policjantów, jednak dwaj spośród nich znaleźli
chłopaka skulonego w rogu nie używanego już zbiornika, do którego wpadł przypadkiem i nie mógł się wydostać, gdyż
pokrywa znajdowała się na wysokości dwóch metrów nad jego głową.
Tej nocy wuj Mishio przyszedł podyskutować, co z tym wszystkim począć; był jedynym członkiem rodziny ojca Dorthy,
który jeszcze z nim rozmawiał. Dorthy słyszała głosy rozmówców, unoszące się i opadające, przerywane brzękiem uderzającej
o siebie porcelany. Leżała w sypialni rodziców, gdzie przespała cały dzień. Znów było jej na przemian zimno i gorąco, raz
jeszcze miała okropne poczucie winy.
Głosy nie cichły, aż w końcu Dorthy zasnęła. Ojciec obudził ją o szarym świcie. Uśmiechał się szeroko i zalatywało od
niego winem ryżowym, a Dorthy zaczęła płakać, gdyż była pewna, że znów zostanie ukarana.
Ojciec wytarł usta grzbietem dłoni i powiedział:
- Być może jesteś kimś wyjątkowym, córeczko. Rozumiesz mnie? Jutro pojedziemy w jedno miejsce w Darwin, żeby to
sprawdzić.
Wuj Mishio klepnął ojca po ramieniu, a jego pomarszczona twarz wykrzywiła się dookoła jedynego oka.
- W górę, dziewczyno! Precz od tego świata!
Dorthy ujrzała za jego plecami twarz matki. Matka uśmiechała się drżącymi wargami i odsuwała z czoła niesforny
kosmyk włosów. Wokół ust miała głębokie bruzdy zmarszczek. Taką ją Dorthy zapamiętała na zawsze: zmęczoną kobietę na
skraju wytrzymałości, wykończoną nieustannymi przechwałkami męża, kruche naczynie miłości.
W taki sposób rozstrzygnął się los dziewczynki, która po pomyślnym przejs'ciu testów kwalifikacyjnych została przyjęta
w skład grupy badawczej Instytutu Kamali-Silver. Udało jej się uciec z kajdan surowego wychowania, rozlatujących się
betonowych domków i oparów smrodu rzeźni wiszących gęstą chmurą nad małym miasteczkiem leżącym na wybrzeżu
Zachodniej Australii. A jednak, budząc się w odległej o piętnaście lat świetlnych od Ziemi izolatce, znów poczuła zapach
bardzo podobny do paskudnej woni rozkładu, tak dobrze znanej jej z dzieciństwa.
W izbie panował gęsty półmrok. Przez chwilę Dorthy leżała spokojnie i zastanawiała się nad złymi snami, które ją
niedawno dręczyły. Migocząca sieć umysłów i to pojedyncze jestestwo wznoszące się nad horyzontem, niczym kwazar w
porównaniu z mglistymi Plejadami ludzkiego obozowiska.
Poczuła ogarniający ją nagle chłód. To nie był sen. Wszystko zdarzyło się naprawdę. Była na dole. Na powierzchni
podbitej planety.
Usiadła. Ciężar przygniatający jej ciało okazał się kołdrą, która teraz zsunęła się jej na biodra. Musnęła palcami cudzą
koszulę i odkryła przewód kroplówki wbitej w żyłę w zgięciu łokcia, która lekko pulsowała w rytm tętna. Nad jej głową
płonęła cała konstelacja bursztynowych lampek aparatury diagnostycznej.
Otworzyły się drzwi, ukazując ciemną sylwetkę człowieka na tle jasno oświetlonego korytarza.
3 / 84
Paul J. McAuley - CZTERYSTA MILIARDÓW GWIAZD
- No, no, doktor Yoshida - powiedział męski głos. - Musi się pani położyć i odpocząć. - Nieznajomy pchnął ją delikatnie
na poduszki, okrył kołdrą i chwycił strzykawkę.
Poczuła lekkie ukłucie w lewe ramię. Nagle powieki zaczęły jej ciążyć i zdołała tylko wymamrotać:
- Miałam sen...
A potem srebrna powierzchnia znów się nad nią zamknęła i Dorthy w końcu zapadła w głęboki sen.
Kiedy się obudziła, znów zobaczyła przy sobie lekarza.
- Która godzina? - spytała szybko.
Ten szczupły mężczyzna o drobnej twarzy i gęstych, czarnych, zaczesanych do tyłu włosach, uśmiechnął się lekko.
- Czasu okrętowego, czy lokalnego? Co prawda w tej chwili różnica jest niewielka. Kilka minut po siódmej rano, tuż po
świcie. Jak pani woli. Dobrze się pani czuje?
- Dobrze - odpowiedziała Dorlhy niecierpliwie, choć nie było to prawdą. Pod czaszką czuła bolesny uścisk, a na skórze
wystąpiły jej krople potu. Przypomniała sobie chwilę, gdy jej gwałtownie obudzony talent ostrzegł ją o obecności ogromnej
inteligencji. Tam na zewnątrz coś się czaiło, coś śmiertelnie niebezpiecznego. Kiedy spróbowała usiąść, lekarz wprawnie jej
pomógł.
- Na razie proszę uważać. Cały pani organizm odczuwa skutki wstrząsu, w wyniku którego na dwa dni straciła pani
przytomność.
- Trzeba było im powiedzieć o implancie.
- Sadziłam, że wiedzą.
„Dwa dni!” - pomyślała z niepokojem.
- Ktoś tam na górze się nie popisał, a my, jak zwykle, musimy sprzątać. Ustaliłem, że padła pani ofiarą interakcji
środków uspokajających, którymi panią naszpikowali, z lekiem dozowanym przez pani implant.
- Interakcji?
- Bardzo nieprzyjemnej. Jednak już dochodzi pani do siebie. - Lekarz sięgnął nad jej głowę, by nastawić coś na
aparaturze diagnostycznej. - Przy okazji, jestem doktor Arkady Kilczer. Witamy na dole, doktor Yoshida. Skoro już się pani
ocknęła, to może panią zbadam, dobrze? Zacznę od płuc...
Gdy doktor badał ją w typowy dla jego profesji, nieco szorstki i bezosobowy sposób, Dorthy zastanawiała się, co będzie
dalej. Natychmiast po wylądowaniu powinna udać się na którąś z wysepek życia na tej pustynnej planecie, wykonać swoje
zadanie w jednej z placówek i wracać. Przedstawiciele Floty obiecywali jej, że na tym jej rola się skończy. Odroczono
rozpoczęcie akcji? A może ją wyprzedzili, odkryli to, co miała odkryć ona i dowiedzieli się, co przekształciło ten świat? Prawie
na pewno byli to ci sami obcy, którzy skolonizowali pas asteroidów innej, pobliskiej gwiazdy - czerwonego karła. Nikt jednak
nie wiedział, kim byli, ani nawet jak wyglądali. Tutaj najwidoczniej mieli do czynienia z wymarłą cywilizacją (chociaż znów
przypomniała sobie oślepiający błysk, który na krótko jej się objawił), natomiast obca cywilizacja, która zajęła pas asteroidów
była nastawiona zdecydowanie wrogo.
Dorthy spytała doktora, czy wie coś o ekspedycji, on jednak wzruszył ramionami, jakby ta sprawa nie miała żadnego
znaczenia.
- Duncan Andrews wrócił, kiedy tylko stało się jasne, że przez pewien czas nie będzie pani w formie. Jest człowiekiem
niecierpliwym i wszyscy w obozie słyszeli, jak się spierał z panią pułkownik Chung. Nie chciała go puścić bez pani, ale
powiedział, że zebranie kolekcji gatunków opóźnia się i w końcu postawił na swoim. Jeden zero dla nas.
- Dla nas?
- Dla naukowców. Och, jestem wykwalifikowanym technikiem medycznym, tak właśnie zacząłem w Gildii, ale moja
prawdziwa praca to badanie systemów nerwowych. To chyba trochę podobne do tego czym pani się zajmuje - to znaczy, kiedy
nie nastawiam zwichniętych palców i nie bandażuję skaleczeń i, oczywiście, nie wyciągam pani z zapaści. Obiecują, że przyślą
tu na dół automeda, to może popracujemy razem. Przez chwilę proszę nie mrugać. - Zaświecił jej w lewe, a potem w prawe
oko.
- Kiedy wróci Andrews?
- Mam nadzieję, że niebawem. Proszę podnieść ramię... nie, drugie. W lewym ma już pani dość dziur.
Dorthy posłusznie zacisnęła i rozluźniła mięśnie.
- Niech pani nie patrzy - mruknął i wbił jej igłę w żyłę. Dorthy przyzwyczaiła się do pobierania krwi podczas lat pracy
w Instytucie. Obojętnie patrzyła, jak płyn wypełnia strzykawkę, a potem spytała:
- No i jaki jest wynik badania?
- Muszę przeprowadzić analizy. Jest pani głodna?
- Sama nie wiem.
- Dość długo leżała pani pod kroplówką. Czas napełnić czymś przewód pokarmowy. Skoczę do jadalni, a tu niech
maszyna przeprowadza analizy.
Kiedy wyszedł, Dorthy spuściła nogi z łóżka i wstała. Poczuła się tak, jakby ktoś uderzył ją gumowym młotkiem w
podstawę czaszki. Wszystko dookoła poczerwieniało.
- Ojej! - powiedziała i zaczęła przechadzać się po ciasnej izolatce, aż mdłości ustąpiły. W szafce znalazła kombinezon i
parę butów razem z niewielkim zestawem rzeczy osobistych, które pozwolono jej zabrać na dół. Wyjęła to wszystko i, kiedy
wrócił Kilczer niosąc przykrytą serwetką miskę, siedziała na łóżku i wciągała buty.
- Mam nadzieję, że nie wstała pani za szybko - odezwał się z żartobliwą powagą, Dorthy jednak wyczuła ulgę w jego
głosie: z tą chwilą zdejmowała z niego odpowiedzialność za swoje zdrowie. Została tam jeszcze kilka minut, żeby zjeść słodki
grysik, który jej przyniósł, Kilczer zaś patrzył na nią z miną człowieka dumnego ze swego dzieła. - Kiedy pani skończy -
powiedział - pułkownik Chung zechce pewnie z panią pomówić.
- No to niech mnie sama poszuka - odparła Dorthy. Podczas rozmowy z komendantem bazy będzie musiała powiedzieć,
co widziała w kapsule zrzutowej na moment przedtem, zanim zemdlała. A na to jeszcze nie była gotowa.
- Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł...
4 / 84
Paul J. McAuley - CZTERYSTA MILIARDÓW GWIAZD
- Chcę się tylko trochę rozejrzeć. Nie jestem skrzynią ze sprzętem. Jeśli ona chce ze mną porozmawiać, to bardzo
dobrze. Bez trudu mnie znajdzie. - Skończyła zapinać zatrzaski przy butach.
- Nie sądzę, by była pani już w pełni gotowa do łowów na zielone ludziki - mruknął Kilczer.
- Czuję się naprawdę dobrze.
„Oprócz tego, że mnie diabelnie boli, gdy się śmieję i śmiertelnie boję się tego, co tam może być”.
Baza rozczarowała Dorthy, która spodziewała się czegoś egzotycznego, a przynajmniej atmosfery okrętu gotowego do
bitwy. Zamiast tego znalazła się w labiryncie kontenerów, długich, żebrowanych cylindrów na poły zakopanych w pustynnym
gruncie, pozbawionych okien i robiących wrażenie opustoszałych. Pośrodku tego wszystkiego stał niewzruszony betonowy
bunkier z równo wymalowanym napisem Obóz 0° 15' S, 50° 28' W nad pancernymi drzwiami. W suchym powietrzu unosił się
nikły, ale natrętny i bogaty w ketony zapach zgnilizny. Wszystko zalewały potoki jaskrawego światła padającego ze świetlówek
zawieszonych na wysokich słupach. Niebo było jednolicie czarne, tylko na samym skraju jarzyło się czerwonawą poświatą,
jakby łuną wielkiego, choć odległego pożaru.
Dorthy ruszyła w tę właśnie stronę. Równa, nie brukowana ulica kończyła się nagle za ostatnim zbiornikiem, a potem
nie było już nic prócz piaszczystej równiny usianej stertami potrzaskanych głazów. I słońca.
Wisiało tuż nad horyzontem: kula posępnej czerwieni poplamiona sznurami czarnych, przywodzących na myśl
nowotwory plamek. Było tak wielkie, że gdy zmrużyła oczy, by spojrzeć na jego migotliwy brzeg z jednej strony, traciła z oczu
przeciwległą krawędź. W pierwszej chwili pomyślała, że wypełnia pół nieba, lecz w rzeczywistości było znacznie mniejsze i
zajmowało jedną szesnastą, może dwudziestą część obwodu horyzontu. Jednak i tak była to ogromna, zimna gwiazda MO klasy
czerwonego karła z płaskiego końca wykresu Herlzsprunga i Russclla, w której równomiernie wypalały się resztki pierwotnych
pierwiastków. Dorthy podniosła dłoń ku temu słońcu, lecz poczuła tylko słabe ciepło, choć planeta znajdowała się zaledwie
dwa miliony kilometrów od gwiazdy.
Świt: największe osiągnięcie istot, które przekształciły planetę, ponieważ - jak w przypadku każdej nadającej się do
zamieszkania towarzyszki czerwonego karła - i ten świat garnął się do nikłego ognia słońca, wokół którego krążył. Jak w
przypadku Księżyca Ziemi, satelita powinien obracać ku swemu władcy zawsze jedno oblicze - co przekształciłoby je w
spaloną pustynię smaganą gwałtownymi wiatrami, podczas gdy przeciwległa strona powinna się pokryć warstwą lodu, pośród
której sączyłyby się strumyczki ciekłego tlenu. A jednak ten świat obracał się wokół osi. Powoli, oczywiście, nie mogło być
inaczej, ale z szybkością wystarczającą, by na całej niemal powierzchni zapanowały w miarę znośne temperatury, jednocześnie
zaś na tyle wolno, by atmosfera nie uciekła w przestrzeń i by woda mogła się rozpływać po całej powierzchni. Patrząc na ten
wschód słońca, człowiek natychmiast zdawał sobie sprawę z ogromu osiągnięcia. A rozglądając się wokół, nieuchronnie
zaczynał się dziwić, po co ktoś zadawał sobie tyle trudu.
Dorthy nabrała tchu, skrzywiła się lekko na wszechobecny zapach, a potem z chrzęstem piasku ruszyła przed siebie,
dodając nowy trop do innych, krzyżujących się ze śladami kół pojazdów. Nic tu nie rosło, absolutnie nic. Martwy krajobraz nie
poddany ludzkiej woli czy potrzebie, ulegający jedynie kaprysom erozji. Tyle widziały oczy człowieka. Oczywiście rzecz miała
się inaczej. Tak jak wszędzie obowiązywały tu niezmienne prawa fizyki: każdy osuwający się głaz zostawiał za sobą ślad na
piasku, krawędź każdej półki rozszczepiała się niczym kartki papieru, a samotne skały były pozostałościami po jakiejś lagunie,
nie tkniętymi przez korozję życia. Nie było tu zresztą życia, dopóki nie pojawił się nieprzyjaciel.
Dorthy przypomniała sobie, że takie krajobrazy składają się na większość znanych ludzkości światów. Wędrowała przez
pole głazów - niektóre były wielkości jej głowy, inne równie duże, jak ona sama. a widziała i wielkie jak domy, jeżeli nie
znacznie większe. Na swój sposób były bardziej jałowe, niż rozkwitająca brzęczeniem przenikających ją energii kosmiczna
pustka. Dorthy dawno temu doszła do wniosku, że ponieważ wszechświat jest w przeważającej części bezużyteczny dla
ludzkich celów (choć któż wie, co może interesować obcych?), to ludzkość może mieć jedynie niewielki udział w rozwoju
wydarzeń i nigdy nie odegra w nim większej roli. Po sześciuset latach od natknięcia się na pierwszy z nowych światów,
zbadano pęcherzyk przestrzeni nie mający więcej niż trzydzieści lat świetlnych średnicy, zawierający czterysta gwiazd, wobec
czterystu miliardów w jednej tylko galaktyce, a z tych czterystu gwiazd jedynie wokół tuzina były nadające się do
zamieszkania planety, w tym kilka ledwie spełniających te kryteria. Jeden wybuch gwiazdy w konstelacji Oriona czy Wegi
wyzwalał znacznie większe ilości energii niż ludzkość wykorzystała od początku swego istnienia, a w porównaniu z energią
produkowaną przez byle kwazar wszystko to było jak kropla wobec morza. Wystarczyło zresztą pomyśleć o tej tu energii,
rozchodzącej się bez pożytku do najdalszych zakątków wszechświata. Ta oświetlona czerwonym blaskiem pustynia była
zaprzeczeniem jakkolwiek pojętej użyteczności.
Jakby przecząc temu rozumowaniu, wijąca się wokół plamistego wzgórza ścieżka zaprowadziła j ą do osypiska
zamienionego w śmietnik. Leżały tu stosy poprzewracanych skrzyń i plastikowych worków pełnych przeróżnych odpadów, a
także resztki użytecznych przedmiotów, posiekanych już dziurami piaszczystej erozji: nieodparta brzydota cywilizacyjnej
entropii.
Pośród śmieci leżały też długie rzędy kapsuł zrzutowych, żebrowany metal ich stożków był mocno osmalony żarem
towarzyszącym lądowaniu. Niektóre leżały na boku, uwidaczniając tarcze osłon termicznych, a kilka miało jeszcze
spadochrony, których postrzępione, pomarańczowe namioty trzepotały w podmuchach wiatru, jak ostatnie drgnienia skrzydeł
śmiertelnie rannych ptaków.
Obok jednej z kapsuł przykucnęła jakaś kobieta, która oddzierała fragment metalowej pokrywy stożka. W nikłym blasku
świtu perła ognia na czubku jej palnika była oślepiająco jasna i sylwetka nieznajomej rzucała długi cień na okolicę. Gdy Dorthy
podeszła, kobieta wyłączyła palnik i zsunęła na czoło ochronne gogle. I znów oślepiła Dorthy, tym razem błyskiem uśmiechu
na tle ciemnej twarzy.
- Doktor Yoshida? Pozwolili już pani wstać?
- Czy wszyscy w obozie już o mnie wiedzą?
- To małe miejsce.
Kobieta wstała. Była wysoka i szczupła, miała prawie dwa metry wzrostu wobec półtora, którym mogła się poszczycić
Dorthy.
5 / 84
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sylwina.xlx.pl