McCammon Robert-Godzina wilka, j. LITERATURA POWSZECHNA

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Robert R. McCammon - Godzina wilka
Robert R. McCammon
Godzina wilka
(Z angielskiego przełożył Janusz Skowron)
PROLOG
1
Trwała wojna.
Do lutego 1941 roku przeskoczyła jak burza z Europy na wybrzeże północno-zachodniej Afryki. Wtedy właśnie z
pomocą Włochom przybył do Trypolisu na czele niemieckich oddziałów doświadczony hitlerowski dowódca, Erwin
Rommel. Wkrótce zaczął odpychać siły brytyjskie w kierunku Nilu.
Oddziały Afrikakorps parły do przodu przez krainę zabójczego gorąca, burz piaskowych, wąwozów i skalistych
urwisk opadających setki stóp w dół na pustynne równiny, które od wieków nie zaznały deszczu. Siły niemieckie posuwały
się wzdłuż drogi równoległej do wybrzeża, prowadzącej z Bengazi przez Al-Mardż, Darnę i Al-Ghazalę. Masy żołnierzy,
broni przeciwpancernej, samochodów ciężarowych i czołgów szły na wschód, odbierając Brytyjczykom dwudziestego
czerwca 1942 roku twierdzę Tobruk i zbliżając się do tak pożądanego przez Hitlera trofeum, którym był Kanał Sueski.
Obejmując kontrolę nad tą ważną drogą wodną, Niemcy byłyby w stanie zdusić transport morski aliantów i ruszyć dalej na
wschód, aby uderzyć w odsłonięte podbrzusze Rosji.
W ostatnich dniach tego upalnego czerwca brytyjska VIII Armia, której większość żołnierzy znajdowała się w stanie
bliskim skrajnego wyczerpania, brnęła w kierunku stacji kolejowej o nazwie Al-Alamajn. Na trasie jej odwrotu saperzy
zakładali w panicznym pośpiechu zamaskowane pola minowe w nadziei opóźnienia marszu nadciągających sił pancernych
wroga. Wśród Brytyjczyków krążyły pogłoski, że wojskom Rommla zaczyna brakować benzyny i amunicji, ale żołnierze
VIII Armii czuli drżenie ziemi pod gąsienicami niemieckich czołgów, kiedy kryli się w swoich okopach, wykopanych w
białej, twardej ziemi. Gdy słońce chyliło się ku zachodowi i sępy wyruszały na żer, brytyjscy żołnierze widzieli na
zachodnim horyzoncie słupy kurzu. Rommel dotarł pod Al-Alamajn i nie miał zamiaru zatrzymać się wcześniej niż w
Kairze.
Wieczorem trzydziestego czerwca zachodzące słońce zabarwiło na krwistoczerwono zachodni skraj mlecznobiałego
nieba, rzucając długie cienie na powierzchnię pustyni. Żołnierze VIII Armii czekali na rozwój wydarzeń, podczas gdy
oficerowie studiowali poplamione potem mapy, a oddziały saperów kontynuowały prace nad zakładaniem pól minowych
pomiędzy brytyjskimi liniami a siłami niemieckimi. Wkrótce na ciemnym, bezksiężycowym niebie zajaśniały gwiazdy.
Sierżanci sprawdzali rezerwy amunicji i rzucali ostre rozkazy żołnierzom, nakazując im uprzątnięcie okopów. Wynajdywali
przeróżne zajęcia, aby tylko odciągnąć ich myśli od mającej rozpocząć się o świcie rzezi. Kilkanaście mil na zachód, gdzie
tylko zwiadowcy na pokrytych piaskiem motocyklach BMW i w pojazdach opancerzonych przemierzali w ciemności
pustynię, na skraju pola minowego wylądował mały, pomalowany na piaskowy kolor samolot „Storch", wzniecając obłok
kurzu z wytyczonego przez niebieskie flary pasa lądowiska. Na skrzydłach widniały namalowane czarne swastyki.
Kiedy tylko koła storcha przestały się obracać, podjechał do niego samochód sztabowy z odkrytym dachem i
osłoniętymi od góry reflektorami. Z samolotu wysiadł niemiecki pułkownik, ubrany w zakurzony jasnobrązowy mundur
Afrikakorps i okulary motocyklowe chroniące oczy przed wirującym w powietrzu pyłem. Do prawego nadgarstka miał
przypiętą kajdankami sfatygowaną brązową teczkę. Kierowca samochodu zasalutował i otworzył drzwi pojazdu. Pilot
storcha pozostał na rozkaz oficera w kabinie samolotu. Samochód sztabowy ruszył tą samą drogą, którą przed chwilą
przybył, i kiedy tylko zniknął z pola widzenia, pilot pociągnął łyk jakiegoś napoju z manierki i ułożył się do drzemki na
siedzeniu w kabinie.
Samochód wspiął się na niewielki grzbiet, wyrzucając spod opon piasek i ostrokanciaste kamyki. Po drugiej stronie
grzbietu stały namioty i pojazdy wysuniętego batalionu zwiadowczego. Cały obóz spowijały ciemności, tylko z namiotów
błyskało czasami słabe światło lub migał malutki promyk z osłoniętych reflektorów ruszającego motocykla czy
opancerzonego samochodu. Samochód sztabowy zatrzymał się przed największym namiotem, ustawionym pośrodku
obozowiska. Pułkownik zaczekał, aż kierowca otworzy mu drzwi, i wysiadł z pojazdu. Podchodząc do namiotu, usłyszał
brzęczenie puszek i zobaczył kilka wychudłych psów myszkujących w śmieciach. Jeden z nich, z wystającymi żebrami i
zapadniętymi oczami, ruszył w jego kierunku. Pułkownik kopnął psa, ledwie ten zdołał się do niego zbliżyć. Zwierzę,
uderzone ciężkim butem w bok, odskoczyło do tyłu, ale nie wydało żadnego głosu. Wiadomo było, że takie kundle są
zapchlone i pułkownika nie pociągała perspektywa usuwania insektów przez nacieranie skóry piaskiem z braku
odpowiednich środków czystości. Pies odwrócił się, pokazując pokrytą śladami wcześniejszych kopniaków skórę. Już
zapadł na niego wyrok śmierci głodowej.
Oficer zatrzymał się tuż przed klapą namiotu.
Zobaczył w ciemności coś jeszcze. Coś kryło się poza kręgiem słabego światła, poza miejscem, gdzie psy
przetrząsały śmieci w poszukiwaniu odpadków.
Dostrzegł ślepia tego zwierzęcia. Błyszczały zielonym blaskiem, odbijając światło latarni oświetlającej wnętrze
namiotu. Wpatrywały się w niego nieruchomo, bez śladu strachu czy prośby. „Jeszcze jeden cholerny tubylczy pies" -
pomyślał oficer, chociaż nie widział nic oprócz oczu zwierzęcia. Psy włóczyły się za obozowiskami i mówiono, że
wylizałyby z talerza mocz, gdyby go im podano. Sposób, w jaki pies na niego patrzył, wzbudził niepokój oficera. W oczach
zwierzęcia było coś chytrego i zimnego. Pułkownik miał ochotę wyjąć lugera z kabury i posłać psa do muzułmańskiego
nieba. Poczuł, jak po plecach przechodzą mu ciarki.
- Podpułkownik Voigt. Proszę wejść. Czekaliśmy na pana. Poła namiotu odsłoniła się przed przybyłym. Major
Stummer, mężczyzna w okrągłych okularach, o ogorzałej twarzy i krótko ostrzyżonych rudawych włosach, zasalutował
przed Voigtem, a ten odpowiedział skinieniem głowy. Wewnątrz namiotu było jeszcze trzech oficerów. Stali wokół stołu, na
którym rozłożone były mapy. Światło latarni oblewało opalone teutońskie twarze, obrócone wyczekująco w kierunku
Voigta. Podpułkownik przystanął przy wejściu i jeszcze raz spojrzał w prawo. Zielone ślepia gdzieś zniknęły.
1 / 188
Robert R. McCammon - Godzina wilka
- Czy coś nie tak? - zapytał Stummer.
- Nie - odpowiedział Voigt pośpiesznie, chyba zbyt pośpiesznie.
„Co za głupota denerwować się z powodu psa" - dodał w myślach. Był bardziej spokojny, gdy osobiście wydawał
obsłudze przeciwpancernej osiemdziesiątki ósemki rozkaz zniszczenia czterech brytyjskich czołgów, niż w tej chwili.
„Gdzie polazł ten pies? Z pewnością na pustynię. Ale dlaczego nie przyszedł buszować pomiędzy pustymi puszkami jak
pozostałe psy? Jakie to śmieszne, że tracę czas na myślenie o takich rzeczach" zreflektował się. Rommel wysłał go tutaj w
celu zebrania informacji dla dowództwa armii i Voigt miał zamiar wywiązać się z tego zadania.
- Wszystko w porządku, poza tym, że mam wrzody żołądka, wysypkę z gorąca na szyi i chciałbym zobaczyć śnieg,
zanim zwariuję - dodał, dając krok do środka. Poła namiotu opadła za jego plecami.
Stanął przy stole razem ze Stummerem, majorem Klinhurstem i pozostałymi dwoma oficerami. Jego
stalowoniebieskie oczy spoczęły na mapach. Widać na nich było niegościnny, pocięty wąwozami teren pomiędzy
Wzgórzem 169, to znaczy owym małym grzbietem, przez który niedawno przejechał, a brytyjskimi umocnieniami.
Zamalowane na czerwono kółka oznaczały pola minowe, a niebieskie prostokąty symbolizowały naszpikowane bronią
maszynową i otoczone drutem kolczastym stanowiska obronne. Były to przeszkody, które niemieckie wojska musiały
pokonać podążając na wschód. Czarne linie i prostokąty przedstawiały rozlokowanie niemieckiej piechoty i czołgów.
Każda mapa była ostemplowana pieczątką batalionu rozpoznawczego.
Voigt zdjął czapkę, otarł pot z twarzy niezbyt świeżą chusteczką do nosa i zaczął studiować mapy. Był wysokim,
barczystym mężczyzną o spalonej na brąz, stwardniałej skórze. Jego blond włosy zaczynały pokrywać się na skroniach
siwizną, natomiast bujne brwi były już prawie całkiem siwe.
- Mam nadzieję, że te dane są całkowicie aktualne - rzucił.
- Tak jest. Ostatni patrol wrócił dwadzieścia minut temu. Voigt mruknął coś niewyraźnie, wiedząc, że Stummer
oczekuje pochwały dla swojego batalionu za dokładne rozpoznanie pól minowych.
- Nie mam za wiele czasu. Feldmarszałek Rommel czeka na mnie. Jakie są pańskie uwagi?
Stummer poczuł się rozczarowany tym, że praca jego batalionu nie znalazła uznania. Dwie ostatnie ciężkie doby
upłynęły jego ludziom na poszukiwaniach luki w brytyjskich umocnieniach. On sam i jego żołnierze czuli się tak
osamotnieni, jakby byli na końcu świata.
- W tym miejscu. - Stummer wziął do ręki ołówek i postukał nim w jedną z map. - Sądzimy, że najłatwiejsza droga
prowadziłaby przez ten teren, nieco na południe od grzbietu Ruweisat. Pola minowe nie są tutaj zbyt gęste i jak pan widzi,
w tym rejonie jest luka w strefie ognia z tych dwóch stanowisk - powiedział, wskazując dwa niebieskie prostokąty. -
Zmasowane uderzenie mogłoby łatwo dokonać tu wyłomu.
- Nic nie przychodzi łatwo na tej cholernej pustyni, majorze - odparł znużonym tonem Voigt. - Jeżeli nie dostaniemy
w porę paliwa i amunicji, to jeszcze przed końcem tygodnia będziemy nacierać na piechotę, rzucając przed siebie
kamieniami. Proszę mi złożyć mapy.
Jeden z młodszych rangą oficerów zajął się wypełnianiem polecenia. Po chwili Voigt rozpiął zamek teczki i wsunął
do niej mapy. Potem zamknął teczkę, otarł pot z twarzy i nałożył czapkę. Był gotów do lotu powrotnego do stanowiska
dowodzenia Rommla, gdzie przez resztę nocy czekały go dyskusje i odprawy, w wyniku których miały nastąpić ruchy
piechoty, czołgów i zaopatrzenia w rejony będące celem ataku. Bez tych map decyzje feldmarszałka można by porównać
do rzutu kostkÄ….
Voigt podniósł z zadowoleniem ciężką teczkę.
- Jestem przekonany, majorze, że feldmarszałek chciałby, abym powiedział panu, że doskonale się pan spisał - rzekł
w końcu. Stummer zrobił zadowoloną minę. - Wypijemy toast za powodzenie Afrikakorps na brzegach Nilu. Heil Hitler!
Voigt szybkim ruchem uniósł rękę i wszyscy obecni, z wyjątkiem Klinhursta, który nie skrywał swego braku
entuzjazmu dla partii, odpowiedzieli podobnym gestem. Spotkanie dobiegło końca. Voigt odwrócił się od stołu i
energicznym krokiem wyszedł z namiotu, kierując się do czekającego nań samochodu.
Był już kilka kroków od otwartych drzwi, gdy zauważył jakiś szybki ruch po prawej stronie.
Obrócił głowę w tym kierunku i nogi z miejsca zrobiły mu się jak z waty.
Tuż obok niego, bliżej niż na wyciągnięcie ramienia, stał pies o zielonych oczach. Najwyraźniej wyskoczył z drugiej
strony namiotu i podbiegł do niego tak szybko, że ani kierowca, ani on sam nie zdążyli zareagować. Czarna bestia nie
wyglądała jak inne wygłodniałe psy. Była wielka jak mastiff, w kłębie musiała mierzyć dwie i pół stopy, a na jej grzbiecie i
udach rysowały się pod skórą mięśnie, napięte jak wiązki strun. Pies położył uszy po sobie, wpatrując się błyszczącymi jak
lampy sygnałowe ślepiami wprost w oczy Voigta. To spojrzenie zdradzało inteligentnego mordercę.
„To nie pies - pomyślał Voigt. - To wilk".
- Mein Gott - wykrztusił, jakby otrzymał cios w obolały od wrzodów żołądek.
Muskularny, potworny wilk był już na nim. W jego otwartej paszczy widać było białe kły i czerwone dziąsła. Voigt
poczuł na nadgarstku, do którego miał przypiętą teczkę, gorący oddech zwierzęcia. Uświadomiwszy sobie z przerażeniem,
co bestia ma zamiar zrobić, sięgnął prawą ręką do kolby spoczywającego w kaburze lugera.
Wilk zacisnął szczęki na przegubie Voigta i potężnie szarpnął głową.
Ostry odłamek złamanej kości przebił skórę na ręce i z rany trysnęła łukiem krew, pokrywając plamami bok
samochodu. Voigt krzyknął, na próżno mocując się lewą dłonią z zapięciem kabury lugera. Próbował wyszarpnąć rękę, ale
wilk wbił pazury w ziemię, nie dając się ruszyć z miejsca. Kierowca zamarł zszokowany, Stummer natomiast zaczął
wzywać na pomoc żołnierzy, którzy właśnie wrócili z patrolu. Opalona twarz Voigta pożółkła. Wilk nie przestawał zaciskać
szczęk. Jego zęby przybliżały się do siebie, przecinając kości i bluzgające krwią ciało. Zielone ślepia wpatrywały się w
Voigta z wrogością.
- Pomocy, pomocy! - krzyknął podpułkownik i wtedy wilk znów szarpnął głową, przepełniając bólem każdy cal jego
ciała i niemal urywając mu dłoń.
Bliski omdlenia Voigt wyrwał lugera z kabury, akurat gdy kierowca przeładował swojego waltera i wycelował go w
czaszkę wilka. Voigt też skierował lufę pistoletu prosto w zakrwawiony pysk bestii.
Jednak kiedy obydwaj zaczęli ściągać spust, wilk nagle rzucił się w bok i nadal trzymając zębami nadgarstek Voigta,
pociągnął go wprost pod lufę waltera. Pistolet kierowcy z głośnym trzaskiem bluznął ogniem i w tej samej chwili kula z
lugera trafiła w ziemię. Pocisk z waltera przebił plecy podpułkownika, znacząc czerwoną dziurę w klatce piersiowej w
miejscu wylotu. Nogi ugięły się pod Voigtem, a wtedy wilk szarpnął jeszcze raz i całkowicie oderwał mu dłoń od
2 / 188
Robert R. McCammon - Godzina wilka
nadgarstka. Obręcz kajdanków połączonych z teczką zsunęła się z kikuta ręki. Szybkim ruchem łba wilk wypuścił drgającą
dłoń ze swoich zakrwawionych szczęk. Spadła pomiędzy wygłodniałe psy, które od razu rzuciły się na świeży kąsek.
Kierowca wystrzelił znowu, był przerażony, a ręce trzęsły mu się ze strachu. Wilk uskoczył błyskawicznie w bok i
tylko odrobina ziemi rozprysnęła się pod jego łapami. Z obozowiska nadbiegło trzech żołnierzy ze schmeisserami w
rękach.
- Zabijcie go! - wrzasnÄ…Å‚ Stummer.
W tym samym momencie wypadł z namiotu Klinhurst z pistoletem w dłoni. Czarny zwierz rzucił się do przodu,
przeskakując nad ciałem Voigta. Odszukał pyskiem metalową obrączkę kajdanków i zacisnął na niej zęby. Kierowca
wystrzelił po raz trzeci i kula przebiła teczkę, a potem odbiła się z jękiem od powierzchni ziemi. Klinhurst wycelował swój
pistolet, lecz zanim zdążył ściągnąć spust, wilk rzucił się w bok i pobiegł na wschód, niknąc wnet w ciemnościach.
Kierowca posłał za nim resztę zawartości swojego magazynka, ale nie usłyszeli żadnego skowytu. Z namiotów
wybiegali kolejni żołnierze i w całym obozie zaczęły rozlegać się okrzyki ogłaszające alarm. Stummer podbiegł do ciała
Voigta i przyklęknąwszy odwrócił je na plecy. Zrobiło mu się słabo na widok spływających krwią ran. Przełknął ślinę. Nie
mógł pojąć, jak to wszystko mogło się tak szybko rozegrać, ale od razu zrozumiał to, co najważniejsze - wilk zabrał teczkę
pełną map zwiadowczych i biegł z nią na wschód.
W kierunku linii brytyjskich.
Te mapy pokazywały także pozycje wojsk Rommla i jeżeli Brytyjczycy by je zdobyli...
- Do wozów! - wrzasnął, podrywając się na równe nogi. - Szybko, na Boga, szybko, musimy go zatrzymać!
Przebiegł obok auta sztabowego do stojącego nieopodal innego pojazdu - żółtego opancerzonego samochodu z
zamontowanym z przodu ciężkim karabinem maszynowym. Kierowca podążył w ślad za nim, a inni żołnierze rzucili się do
swoich motocykli BMW z przyczepami, które także były wyposażone w karabiny maszynowe. Stummer wskoczył na
siedzenie pasażera, a kierowca zapalił silnik i włączył światła. Równocześnie rozległ się ryk uruchamianych silników
motocykli i zabłysły światła reflektorów.
- Naprzód! - krzyknął Stummer do kierowcy, chociaż czuł niemalże, jak na jego szyi zaciska się już pętla kata.
Samochód opancerzony skoczył do przodu, podrywając spod kół obłoki kurzu, a cztery motocykle zakręciły wokół
niego, przyśpieszyły i ruszyły przodem.
Wilk biegł ćwierć mili przed nimi. Jego ciało pracowało jak maszyna zaprojektowana do pokonywania dużych
odległości z wielką prędkością. Przymknął oczy, zostawiając tylko szczeliny między powiekami, i zacisnął mocno szczęki
na kajdankach. Ciągnięta przez niego teczka obijała się rytmicznie o ziemię, a on oddychał głęboko, sapiąc potężnie.
Skręcił kilka stopni w prawo, potem wbiegł na skalisty pagórek i zbiegł z niego, tak jakby miał wytyczoną trasę.
Piasek tryskał mu spod łap, a znajdujące się na jego ścieżce skorpiony i jaszczurki rzucały się do ucieczki.
Wilk poruszył uszami. Z lewej strony zbliżał się do niego szybko jakiś warkot. Zwierzę przyśpieszyło tempo,
słychać było tylko mocne uderzenia łap o stwardniałe podłoże. Warkot był coraz bliżej i w pewnej chwili dał się słyszeć
niemal dokładnie po lewej stronie wilka. Snop światła z reflektora przesunął się obok niego, po czym wrócił i zatrzymał na
biegnącej sylwetce. Jadący w przyczepie motocykla żołnierz krzyknął: „Jest tam!" i odbezpieczył karabin maszynowy.
Obrócił lufę w kierunku zwierzęcia i otworzył ogień.
Wilk zarył łapami w miejscu, a kule wbiły się w ziemię tuż przed nim. Motocykl przemknął obok, chociaż kierowca
manipulował hamulcem i kierownicą. Wilk znowu zmienił kierunek i ruszył pełną prędkością na wschód, ciągle trzymając
w zębach kajdanki.
Karabin maszynowy nie przerywał swojego ujadania. Pociski smugowe znaczyły pomarańczowe linie w
ciemnościach i odbijały się od kamieni jak wyrzucone niedopałki papierosów. Wilk gnał zygzakiem, trzymając klatkę
piersiową przy ziemi, i mimo że kule przelatywały koło niego, przebiegł przez następny pagórek i zniknął z kręgu światła.
- Tam! - krzyknÄ…Å‚ strzelec.
Kierowca skręcił ciężkim motocyklem i popędził w ślad za wilkiem. W świetle reflektora widać było wirujący biały
pył. Dodał gazu do maksimum i silnik zawarczał potężnie. Przejechawszy przez szczyt wzgórza, ruszyli w dół i wtedy w
świetle reflektora ukazała się tuż przed motocyklem głęboka na osiem stóp rozpadlina. Czekała, wyszczerzona w uśmiechu.
Motocykl wpadł w nią, przewrócił się kołami do góry i wtedy karabin maszynowy zaczął siać wokół kulami. Pociski
odbijały się od ścian rozpadliny, trafiając w ciała kierowcy i strzelca. Motocykl rozpadł się i od razu wybuchł zbiornik
benzyny.
Wilk biegł już po drugiej stronie rozpadliny, którą przesadził jednym susem, uciekając przed dzwoniącymi wokół
niego kawałkami gorącego metalu.
Przez odbite od wzgórz echo wybuchu dotarł do uszu zwierzęcia, tym razem z prawej strony, odgłos jeszcze jednego
drapieżnika. Wilk podniósł głowę i zobaczył reflektor kolejnego motocykla. Rozległa się seria z karabinu maszynowego i
kule załomotały wokół łap wilka. Inne zaczęły przelatywać z gwizdem koło jego ciała. Wilk biegł klucząc rozpaczliwie,
jednak motocykl był coraz bliżej, a kule niemal już dosięgały celu. Jeden pocisk przeleciał tak blisko, że wilk wyczuł
przylepiony do niego gorzki zapach ludzkiego potu. Skręcił szybko, jeszcze raz podskoczył w powietrze nad
przelatującymi pod łapami kulami i dał susa do wąwozu, który przecinał pustynię, biegnąc na południowy wschód.
Motocykl ruszył wzdłuż krawędzi wąwozu. Siedzący w przyczepie żołnierz oświetlał dno rozpadliny niewielką
latarniÄ….
- Trafiłem go, widziałem, jak kule go sięgają...
Nagle poczuł, że jeżą mu się włosy na karku. Chciał się obrócić z latarnią, ale nie zdążył. Biegnący za motocyklem
wielki czarny wilk skoczył do przodu, przeleciał nad przyczepą i uderzył całą swoją masą w kierowcę. Dwa żebra
motocyklisty pękły jak spróchniałe patyki i mężczyzna runął z siedzenia. Zdążył tylko jeszcze zobaczyć, jak wilk staje na
tylnych łapach zupełnie jak człowiek i przeskakuje przez szybę osłaniającą. Ogon zamiótł po twarzy strzelca, który
przerażony wyskoczył z przyczepy. Motocykl przejechał jeszcze jakieś piętnaście stóp, przechylił się koszem przez
krawędź wąwozu i spadł na dno. Wilk biegł dalej, znowu kierując się wprost na wschód.
Wkrótce plątanina wąwozów i pagórków ustąpiła miejsca płaskiej skalistej pustyni, oświetlonej przez jaskrawo
płonące gwiazdy. Wilk biegł, nie zatrzymując się. Jego serce biło coraz gwałtowniej, a płuca pompowały czysty zapach
wolności, zapach perfum życia. Rzucił łbem w lewo, wypuścił kajdanki i chwycił zębami skórzaną rączkę teczki. Przestała
obijać się o ziemię. Poczuł chęć, żeby wypuścić z paszczy tę rączkę - miała na sobie znienawidzony zapach dłoni
człowieka, jednak przemógł się.
3 / 188
Robert R. McCammon - Godzina wilka
I wtedy z tyłu rozległ się kolejny warkot, tym razem niższy od głosów poprzednich drapieżników. Wilk obejrzał się i
zobaczył dwa żółte księżyce pędzące przez pustynię jego śladem. Nad obydwoma księżycami pokazał się czerwony ogień z
lufy karabinu maszynowego. Kule uderzyły w piasek nie dalej niż trzy stopy od wilka. Zwierz skręcił, zwolnił gwałtownie i
znowu rzucił się do przodu. Kolejne kule wręcz otarły się o sierść na jego grzbiecie.
- Szybciej! - krzyknął Stummer do kierowcy. - Nie zgub go! - Pociągnął za spust i zobaczył, jak wilk nagle skręca w
lewo. - Do cholery, jedź równo.
Zwierzę nadal trzymało w pysku teczkę Voigta i biegło wprost do linii brytyjskich.
„Co to za wilk, który zamiast ochłapów ze śmietnika kradnie teczkę pełną map! Trzeba zatrzymać tę przeklętą
bestię" - myślał Stummer. Poczuł, jak mu się pocą dłonie, i zaczął znowu celować w wilka, ale on w dalszym ciągu robił
uniki. Zwalniał i gwałtownie przyśpieszał, tak jakby...
„Tak... - pomyślał Stummer - tak jakby umiał rozumować jak człowiek".
- Równo, równo! - wrzasnął, ale samochód podskoczył na wyboju i kule znowu chybiły. Musiał celować przed
wilka, licząc na to, że zwierzę wbiegnie pod deszcz pocisków. Przygotował się do odrzutu broni i nacisnął spust.
Nic. Karabin był gorący jak słońce w południe, ale musiał się zagwoździć. Albo skończyła się amunicja.
Wilk obejrzał się i zobaczył, że samochód przybliża się szybko do niego. Popatrzył znowu do przodu, jednak było
już za późno: tuż przed nim, bliżej niż sześć stóp, widniały zasieki z drutu kolczastego. Wilk napiął tylne łapy i odbił się od
ziemi. Jednak płot był za blisko, żeby mógł go przeskoczyć. Gdy już przelatywał nad przeszkodą, jego prawa tylna łapa
uwięzła w plątaninie drutu.
- Teraz! - krzyknął Stummer - Przejedź go!
Wilk szarpnął się, napinając mięśnie w całym ciele, i zaczął drzeć ziemię przednimi łapami, ale bez skutku.
Stummer uniósł się na swoim siedzeniu, pęd powietrza uderzył mu w twarz. Kierowca wcisnął do końca pedał gazu.
Jeszcze pięć sekund - i opancerzony pojazd zmiażdży wilka.
W ciągu tych pięciu sekund Stummer zobaczył coś, w co nigdy by nie uwierzył, gdyby nie ujrzał tego na własne
oczy. Wilk skręcił ciało i przednimi łapami chwycił drut, który go uwięził. Rozdzielił zwoje i odsunął je od siebie,
wyciągając łapę. I już znowu stał na czterech kończynach, rzucając się do przodu. Samochód zgniótł swoją masą zwoje
drutu, ale wilka już tam nie było.
Reflektory nadal jednak oświetlały uciekającą sylwetkę i Stummer zobaczył, że zwierzę już nie biegnie, jedynie
podskakuje to w prawo, to w lewo, czasami dotyka ziemi tylko jedną tylną łapą i znowu skacze, skręcając w innym
kierunku.
Serce Stummera zamarło.
„On wie - przyszło mu do głowy. - To zwierzę wie..."
- Jesteśmy na polu mi... - szepnął.
I wtedy lewe przednie koło trafiło na minę. Siła wybuchu wyrzuciła majora Stummera z samochodu. Lewa tylna
opona najechała na kolejną minę, a poszarpane resztki prawego przedniego koła zdetonowały jeszcze jedną. Pojazd zatrząsł
się od wybuchu zbiornika z benzyną i w kolejnej sekundzie znowu wpadł na minę. Po chwili nie pozostało z niego już nic,
tylko strzępy lecącego w górę metalu i płonący wrak.
Wilk zatrzymał się sześćdziesiąt jardów dalej i obejrzał się.
Przez chwilę patrzył na ogień błyszczącymi w jego blasku zielonymi ślepiami, potem odwrócił się i ruszył ostrożnie
przez pole minowe w kierunku bezpiecznego schronienia na wschodzie.
2
„Niedługo tu będzie" - pomyślała hrabina.
Była podniecona jak uczennica na pierwszej randce. Nie widziała go już od ponad roku. Nie miała pojęcia, gdzie był
przez ten czas i co robił, i wcale jej to nie obchodziło. To nie była jej sprawa. Słyszała, że potrzebuje spokojnego
schronienia i że ma za sobą ryzykowną misję. Nie było bezpiecznie wiedzieć więcej niż to konieczne. Usiadła przed
owalnym lustrem w swojej lawendowej garderobie i uważnie zaczęła malować usta. Za prowadzącymi na taras drzwiami
balkonowymi migały złote światła Kairu. W powietrzu poruszanym nocną bryzą unosił się zapach drzew muszkatołowych i
cynamonowców, a na dziedzińcu cicho szumiały liście palm. Zauważyła, że drży, odłożyła więc pomadkę, żeby nie zepsuć
sobie makijażu.
„Nie jestem przecież niewinną dziewicą" - napomniała się w myślach z nutką żalu.
Może to właśnie stanowiło część jego uroku - podczas poprzedniej wizyty tutaj doprowadził do tego, że poczuła się,
jakby była pierwszoklasistką w szkole miłości. Pomyślała, że być może dlatego jest tak podniecona, iż w całym życiu,
mimo procesji tak zwanych kochanków, nie doświadczyła dotyku, który dałby się porównać z dotykiem jego ciała.
Tęskniła za tym dotykiem.
Wiedziała już, że sama należy do tego rodzaju kobiet, przed którym przestrzegała ją kiedyś matka. Mieszkała w
Niemczech, zanim jeszcze ten szaleniec wyprał mózgi jej rodaków. To też było częścią jej życia, niebezpieczeństwo
dodawało jej energii. „Lepiej jest żyć niż po prostu istnieć" - pomyślała. Kto to jej powiedział? Och, oczywiście, że on.
Przesunęła szczotką z kości słoniowej po blond włosach ułożonych w stylu Rity Hayworth, puszystych i
opadających łagodnie na ramiona. Natura obdarzyła ją delikatną budową, wysokimi kośćmi policzkowymi,
jasnobrązowymi oczami i szczupłą sylwetką. Nietrudno było jej utrzymać tutaj taką figurę, ponieważ nie przepadała za
egipską kuchnią. Miała dwadzieścia siedem lat i do tej pory była już trzy razy zamężna. Każdy kolejny mąż był bogatszy
od poprzedniego. Obecnie posiadała większościowy pakiet udziałów w wychodzącym w Kairze angielskojęzycznym
dzienniku. Ostatnio, kiedy Rommel zbliżał się do Nilu, a Brytyjczycy walczyli dzielnie, aby powstrzymać niemiecką
nawałę, czytała swoją gazetę z coraz większym zainteresowaniem. Wczorajszy najważniejszy nagłówek brzmiał: „Pochód
Rommla zatrzymany". Wiedziała, że wojna potrwa jeszcze, ale wydawało się - przynajmniej w tym momencie - że Hitler
nie pojawi się na wschód od Al-Alamajn.
Usłyszała łagodny warkot silnika rolls-royce'a „Silver Shadow" zatrzymującego się przed frontowymi drzwiami i
poczuła, jak podskakuje jej serce. Wysłała szofera, żeby go przywiózł, bo otrzymała takie polecenie w hotelu „Shepheard".
On tam nie mieszkał, brał tylko udział w jakimś spotkaniu, chyba nazywali to raportem. Hotel „Shepheard", ze swoim
słynnym westybulem zastawionym wiklinowymi fotelami i wyłożonym orientalnymi kobiercami, pełen był zmęczonych
4 / 188
Robert R. McCammon - Godzina wilka
wojną brytyjskich oficerów, pijanych dziennikarzy, muzułmańskich rzezimieszków i oczywiście niemieckich agentów. Jej
mieszkanie na wschodnich peryferiach miasta było bezpieczniejszym miejscem niż hotel. No i oczywiście o wiele bardziej
cywilizowanym.
Hrabina Margritta podniosła się od swojej toaletki, zdjęła jasną morskozieloną sukienkę ze stojącego z tyłu
parawanu pomalowanego w niebiesko-złote pawie, włożyła ją i zapięła guziki. Jeszcze jedno spojrzenie na włosy i makijaż,
mgiełka nowych perfum „Chanel" na białą szyję - i już była gotowa do wyjścia. Ale nie, nie całkiem. Postanowiła rozpiąć
strategiczny guzik sukienki, żeby jej piersi nie były za bardzo osłonięte. Potem wsunęła stopy w sandały i stanęła, czekając
na Aleksandra.
Pojawił się po jakichś trzech minutach.
- Tak, słucham? - powiedziała, gdy zapukał delikatnie do drzwi.
- Przybył pan Gallatin, hrabino - rozległ się sztywny, brytyjski głos Aleksandra.
- Powiedz mu, że niebawem zejdę.
Zaczekała jeszcze, aż w wyłożonym lękowym drewnem korytarzu ucichły kroki. Nie pragnęła aż tak bardzo go
zobaczyć, żeby zejść na dół, nie zmuszając go do chwili czekania - to była część gry między damą a dżentelmenem. Dała
więc mu jeszcze trzy czy cztery minuty, zaczerpnęła głęboko powietrza i opuściła garderobę niezbyt spiesznym krokiem.
Przeszła korytarzem o ścianach obwieszonych zbrojami, włóczniami, mieczami i inną średniowieczną bronią. Należały one
do poprzedniego właściciela domu, sympatyka Hitlera. Uciekł stąd, kiedy Włosi zostali pokonani przez O'Connora w 1940
roku. Nie interesowała się zbytnio bronią, ale uważała, że pasuje ona do wyłożonego tekowym i dębowym drewnem
wnętrza, a poza tym były to cenne okazy. Ich widok dawał jej poczucie nieustannej ochrony. Dotarła do szerokiej klatki
schodowej z rzeźbionymi dębowymi słupkami i zeszła na parter. Drzwi salonu, do którego poleciła Aleksandrowi
wprowadzić gościa, były zamknięte. Zatrzymała się na kilka sekund, chcąc ukryć oznaki podniecenia, przyłożyła dłoń do
ust, żeby sprawdzić oddech. Stwierdziwszy z ulgą, że pachnie świeżą miętą, z nerwową energią otworzyła drzwi.
Na błyszczących niskich stolikach paliły się srebrne lampki. W kominku migotał niewielki ogień, gdyż po północy
wiejący z pustyni wiatr bywał dość zimny. Światło płomienia igrało w kryształowych szklankach oraz butelkach wódki i
szkockiej whisky i padało odbite na karafkę stojącą na tle ozdobionej sztukaterią ściany. Podłogę pokrywał dywan z
plątaniną pomarańczowo-szarych figur geometrycznych, a na gzymsie kominka stał zegar pokazujący właśnie dziewiątą.
On też tam był, siedział rozluźniony w wiklinowym fotelu, trzymając nogi skrzyżowane w kostkach, tak jakby ten teren był
jego własnością i jakby bronił go przed wszelkimi intruzami. Patrzył w zamyśleniu na umieszczone nad kominkiem trofea
myśliwskie.
Nagle ich oczy spotkały się. Swobodnym ruchem podniósł się z fotela.
- Margritta - powiedział, wręczając jej trzymane w rękach czerwone róże.
- Och, Michael, jakie one są piękne - zabrzmiał jej zmysłowy głos, w którym słychać było arystokratyczną melodię
północnych równin niemieckich. Podeszła do niego. „Nie za szybko" - napomniała się w myślach. - Gdzie o tej porze roku
znalazłeś w Kairze róże?
Uśmiechnął się delikatnie, odsłaniając mocne białe zęby.
- W ogrodzie twojego sąsiada - odpowiedział.
Znowu usłyszała tak bardzo ją intrygujący leciutki ślad rosyjskiego akcentu. Jak to się stało, że ten urodzony w Rosji
dżentelmen współpracował z brytyjską służbą wywiadowczą w Afryce Północnej? I dlaczego jego nazwisko nie brzmiało z
rosyjska?
Margritta roześmiała się, biorąc od niego róże. Wiedziała przecież, że tylko żartuje. W ogrodzie jej sąsiada, Petera
van Gynta, naprawdę były wspaniałe grządki z różami, ale mur oddzielający ich posesje miał sześć stóp wysokości. Było
oczywiste, że Michael Gallatin nie mógł się przez niego dostać. Świadczył o tym dodatkowo jego nieskazitelnie czysty
garnitur w kolorze khaki. Pod marynarką miał jasnoniebieską koszulę i krawat w przeplatające się szaro-brązowe paski.
Jego twarz była spalona na brąz przez słońce pustyni. Hrabina powąchała jedną z róż - nadal były na niej krople rosy.
- Wyglądasz pięknie - powiedział. - Uczesałaś się inaczej. - Tak, to nowy styl, podoba ci się?
Wysunął dłoń, dotykając jednego z loków. Pogładził go pieszczotliwie palcami, a potem przesunął rękę na policzek,
delikatnie dotykając jej skóry, aż na przedramieniu Margritty ukazała się gęsia skórka.
- Jesteś zmarznięta - rzekł. - Powinnaś stanąć bliżej ognia. Powiódł dłonią po podbródku Margritty, musnął
delikatnie jej wargi, po czym cofnął rękę. Przysunął się i objął ją ramieniem w pasie. Nie drgnęła nawet, czując, jak zapiera
jej dech w piersi. Jego twarz była tuż przy jej twarzy, a zielone oczy połyskiwały światłem odbitym z kominka, jakby
płomyki błyskały w ich wnętrzu. Przybliżył wargi. Poczuła bolesne napięcie przeszywające jej ciało. Zatrzymał usta
niespełna dwa cale od jej ust i oznajmił:
- Jestem okropnie głodny.
Zamrugała oczami, nie wiedząc, co powiedzieć.
- Nie jadłem od śniadania - dodał - na które dostałem tylko jajka w proszku i suszoną wołowinę. Nic dziwnego, że
VIII Armia walczy tak dzielnie. Chcą pojechać do domu i zjeść coś przyzwoitego.
- Och, jedzenie. Oczywiście, jedzenie. Poleciłam kucharzowi, żeby przygotował dla ciebie kolację. Baraninę. To
twoje ulubione danie, prawda?
- Cieszę się, że pamiętasz.
Pocałował ją lekko w usta, a potem musnął wargami jej szyję. Miękki dotyk jego ust obudził dreszcz wzdłuż
kręgosłupa. Wypuścił ją, czując w nozdrzach aromat perfum „Chanel" i jej własny, wyraźny zapach kobiety.
Margritta wzięła go za rękę. Miał twardą skórę dłoni, zupełnie jak murarz. Podprowadziła go do drzwi i kiedy już
prawie w nie wchodzili, Gallatin zapytał:
- Kto zabił tego wilka? Zatrzymała się.
- SÅ‚ucham?
- Tego wilka. - Wskazał ręką w kierunku szarej bestii umieszczonej nad kominkiem. - Kto go zabił?
- O, słyszałeś chyba o Harrym Sandlerze, prawda? Pokręcił głową.
- To amerykański myśliwy, poluje na grubą zwierzynę. Dwa lata temu pisali o nim we wszystkich gazetach, kiedy
zastrzelił na Kilimandżaro białego leoparda. - Po oczach Michaela widać było, że nic mu to nie mówi. - Zostaliśmy...
dobrymi przyjaciółmi. Przysłał mi tego wilka z Kanady. Wspaniałe zwierzę, prawda?
5 / 188
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sylwina.xlx.pl