McDevitt Jack-Brzegi zapomnianego morza, j. LITERATURA POWSZECHNA

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jack McDevitt - Brzegi zapomnianego morza
Jack McDevitt
Brzegi zapomnianego morza
Przełożył
Janusz Ochab
Dla Roseanne i Eda Garrity,
Z którymi zawsze mogłem się dzielić swoimi myślami
1
Zamknięte w bursztynie formy różnorakie
Włosy, liście, trawy, muchy i robaki
Rzeczy całkiem zwykłe, i duże i małe
Ciekaw jestem tylko, jak się tam dostały
Alexander Pope, „List do doktora Arbuthnota”
- A CÓŻ TO MOŻE BYĆ, DO DIABŁA!? - zdumiał się Tom Lasker, przekrzykując wycie wiatru. Will odłożył na
moment łopatę, by zobaczyć, co przyciągnęło uwagę jego ojca.
Z ziemi wystawała trójkątna płytka, przypominająca kształtem płetwę rekina. Była twarda, prawdopodobnie
metalowa, choć nieskorodowana.
Obaj mężczyźni znajdowali się na grzbiecie górskim, który wyznaczał zachodnią granicę farmy. Było już późno,
pracowali więc przy świetle kilku żarówek, starając się zamontować na wzgórzu system rur, którymi płynęłaby woda
pompowana ze studni. Lasker oświetlił latarką dziwny przedmiot, a Will dotknął go czubkiem buta. Nocne powietrze
niosło ze sobą zapach zbliżającej się zimy. Chłodny wiatr smagał zbocze i kołysał żarówkami zawieszonymi na kablu.
Lasker przyklęknął i nie zdejmując rękawic, odgarnął ziemię dłońmi. Trójkątna płytka była czerwona. Gładka i twarda.
Kiedy próbował ją wyciągnąć, nawet nie drgnęła.
Ćwierć mili od tego miejsca znajdował się ich dom, piętrowy budynek otoczony gęstym szpalerem drzew. Okna
domu jarzyły się ciepłym, wesołym blaskiem.
Metalowa płetwa połączona była z prętem o tej samej barwie i strukturze, przechylonym o jakieś trzydzieści stopni
w stosunku do gruntu. Will wsunął pod niego szpadel i razem próbowali go przeważyć. Pręt poddał się odrobinę, ale
ponownie wrócił na swoje miejsce.
- Na trzy - powiedział Lasker.
Odliczył do trzech, po czym obaj z całych sił naparli na trzonek łopaty, stracili równowagę i przewrócili się na
siebie, śmiejąc się głośno.
- Wystarczy na dzisiaj, tato - powiedział Will. - Chodźmy coś zjeść.
Pasmo górskie zwane Pembina Escarpment widoczne było z okien sypialni domu Toma Laskera. Tworzyły je
okrągłe wzgórza i grzbiety, zwieńczone ostrymi skałkami. Na tle płaskiego jak stół krajobrazu wyglądały naprawdę
imponująco. Dziesięć tysięcy lat wcześniej był to zachodni brzeg śródlądowego morza, pokrywającego wielkie obszary
ziemi na terenie kilku stanów: Dakoty, Minnesoty, Manitoby i Saskatchewan. Miejsce, w którym stał obecnie dom Laskera,
wówczas znajdowało się kilkaset stóp pod powierzchnią wody.
Lasker był dużym, odrobinę niezgrabnym mężczyzną o rzednących już ciemnych włosach i szerokich ramionach.
Ostre, surowe rysy jego twarzy wyrzeźbione zostały przez zbyt liczne, bezlitosne zimy. Całe swe dotychczasowe życie
spędził w okolicach Fort Moxie. Uważał, że jest mało interesującym człowiekiem, zwykłym farmerem, który ciężko
pracuje, nie szuka towarzystwa i dba o swoją rodzinę. Ożenił się szczęśliwie, miał dwóch dorastających synów, którzy nie
sprawiali mu żadnych kłopotów, i uwielbiał latanie. Jak wielu miejscowych farmerów miał licencję pilota i swój samolot,
Katana DY-20. Prócz tego jednak posiadał maszynę z czasów drugiej wojny światowej, Navy Avengera, i należał do
Konfederacji Sił Powietrznych - grupy entuzjastów, których pasją było odnawianie starych samolotów wojskowych.
Wczesnym rankiem następnego dnia Lasker i Will powrócili na wzgórze. Październik na północnych równinach
zazwyczaj jest zimny i szary. Ten dzień był typowy. Lasker pracował w kurtce puchowej, nie rozgrzawszy się jeszcze dość,
by zrzucić wierzchnią warstwę odzieży.
Płetwa wystawała kilka cali nad ziemię. Podtrzymywał ją pręt o grubości dwóch cali. Lasker pomyślał, ile szkód
mogłyby wyrządzić te metalowe śmiecie, gdyby najechał na nie traktorem.
Will wbił łopatę w ziemię.
- No dobra - westchnął. - Pozbądźmy się tego. Odrzucił na bok fragment gleby, która nawet o tej porze roku była
ciężka i słodka.
Powietrze stało nieruchomo. Na płocie siedziała niebieska sójka, przyglądając się pracy mężczyzn. Lasker był w
pogodnym nastroju. Metalowa płetwa intrygowała go coraz bardziej. Nie potrafił sobie wyobrazić, czym jest, ani jak
znalazła się na terenie, który od ponad sześćdziesięciu lat należał do jego rodziny. Co ważniejsze, stanowiła problem, który
pozwalał mu dłużej przebywać z synem i zbliżał go do niego.
Jak głęboko sięgał metalowy palik? Odmierzył kilka stóp w linii prostej od miejsca, w którym wbity był pręt i
zaczął metodycznie wybierać ziemię. Will przyłączył się do niego i już po chwili ostrza ich łopat uderzyły o metal. Palik
był długi co najmniej na sześć stóp. Kopali razem do chwili, gdy Will musiał pójść do szkoły. Lasker wrócił wtedy do
domu, napił się kawy, zjadł tost i zabrał się ponownie do pracy. Przerwał ją dopiero po południu, kiedy Ginny zawołała go
na lunch.
Po posiłku wybrała się z nim na pole, by zobaczyć, co sprawia mu tyle kłopotu. Ginny była wysoką, inteligentną
kobietą, urodzoną i wychowaną w Chicago. Przyjechała do Północnej Dakoty jako inspektor celny, by wyrwać się z
miejskiego życia. Szybko zakochała się w tym małomównym farmerze, który z kolei zaczął regularnie podróżować do
Kanady, licząc po cichu na to, że zostanie przez nią zatrzymany na granicy. Czasami kupował w tym celu jakieś rzeczy,
artykuły, za które musiał płacić cło. Ginny pamiętała dobrze pierwszą z takich podróży Toma; pojechał wtedy do Winnipeg
1 / 116
Jack McDevitt - Brzegi zapomnianego morza
i wydał tam ponad trzydzieści dolarów na książkę o historii lotnictwa. Był mocno rozczarowany, kiedy kazała mu jechać
dalej, gdyż okazało się, że książki zwolnione są od cła.
Przyjaciele starali się zniechęcić go do Ginny. „Przestraszy się mroźnych zim”, powtarzali. „Szybko znudzi jej się
życie w małym miasteczku. W końcu wróci do Chicago”. Mówili o Chicago takim tonem, jakby leżało ono gdzieś na
Plutonie. Minęło jednak dwadzieścia lat, a Ginny wciąż tutaj była. Mroźne noce, śnieżyce i ciche wieczory przy kominku
służyły jej równie dobrze jak Tomowi.
- Czy to rzeczywiście taki wielki problem? - spytała, zakłopotana, stojąc na krawędzi dołu, który Lasker wykopał
wokół żerdzi. Dół miał już sześć stóp głębokości i Tom musiał schodzić na dno po drabinie.
- Właściwie nie.
- Więc dlaczego aż tak się przejmujesz? Przecież wcale nie musisz wyciągać tego z ziemi, prawda? Utnij to i po
kłopocie.
- Hej, nie chcesz się zabawić w poszukiwacza przygód? - spytał, uciekając się do argumentu, którego Ginny
używała czasem przeciw niemu. - Naprawdę nie chcesz wiedzieć, co to jest?
Ginny uśmiechnęła się lekko.
- Wiem, co to jest. Palik.
- A skąd się tutaj wziął? Ginny zajrzała do wykopu.
- Tam coś jest - powiedziała. - Na dnie.
Był to fragment jakiejś tkaniny. Lasker zszedł do dołu i okopał materiał, a potem próbował go wyciągnąć.
- Jest przywiązany do palika - oświadczył po kilku nieudanych próbach.
- Zdaje się, że niepotrzebnie przysparzasz sobie pracy.
- Ale tego nie powinno tutaj być.
- Zgoda. Tyle że mamy jeszcze dzisiaj inne rzeczy do zrobienia.
Tom skrzywił się tylko i wbił łopatę w miękką ziemię.
***
Wyglądało to jak maszt. Cały maszt razem z żaglem.
Przymocowany do pokładu.
Lasker poprosił do pomocy sąsiadów i wszyscy zaczęli odkopywać dziwne znalezisko.
Pokład stanowił część jachtu. A jacht był całkiem spory.
Odsłaniano go stopniowo podczas tygodniowych robót prowadzonych przez coraz większą grupę przyjaciół,
dzieciaków ze szkoły średniej, a nawet przypadkowych przechodniów. Metalowa płetwa rekina była w rzeczywistości
elementem dekoracyjnym, osadzonym na szczycie jednego z dwóch masztów.
Sam jacht stanowił okazały przykład marynistycznej architektury, mieścił w sobie kilka kabin i kabinę sternika, a
takielunek pozostawał najwyraźniej w nienaruszonym stanie. Wspólnymi siłami wyciągnęli go z ziemi i położyli na boku,
podpierając burtę betonowymi blokami. Młodszy syn Laskera, Jerry, obmył jacht strumieniem wody z gumowego węża.
Spod warstwy błota wyjrzała jasnofioletowa farba, kremowe panele pokrywające burtę od wewnątrz i jaskrawozielony
pokład. Strumień wody uderzając o twardą powierzchnię rozpryskiwał się i tworzył delikatną mgiełkę. Na sterburcie, przy
dziobie i rufie wisiały grube liny. Prawdopodobnie liny do cumowania.
Tłum zgromadzony wokół jachtu rósł z każdą godziną.
Betty Kausner dotknęła stępki raz i drugi, ostrożnie, jakby mogła się sparzyć.
- To chyba włókno szklane - powiedział jej mąż, Phil.
Jack Wendell podszedł bliżej do jachtu, oparł dłonie na biodrach i przyjrzał mu się uważnie.
- Nie sądzę - pokręcił głową. Jack służył kiedyś w marynarce. - Włókno szklane jest inne w dotyku.
- Tom - Betty Kausner spojrzała w oczy Laskera. - Czyja to łódź?
Lasker nie miał pojęcia. Jacht był wspaniały. Lśnił w blasku jesiennego słońca Dakoty.
Co kilka minut ktoś pytał go, czy to nie żart.
Lasker znał tylko jeden powód, dla którego ktoś mógłby zakopywać taką łódź, a tym powodem były narkotyki.
Spodziewał się znaleźć w niej ciała i kiedy weszli do wnętrza, z ociąganiem zaglądał do kolejnych kabin.
Po chwili z zadowoleniem stwierdził, że jego obawy były bezpodstawne.
Jacht nie przypominał niczego, co Lasker widział kiedykolwiek w życiu, choć nie potrafił powiedzieć, dlaczego
nabrał takiego przekonania. Być może sprawiło to dziwne światło, przebijające się między chmurami pierwszego ranka,
kiedy zobaczył łódź. Być może winne były temu dziwne proporcje dzioba i rufy, rumpla i głównego masztu. Może jakieś
nieuchwytne, ale znaczące elementy kadłuba, czy jego kształt.
Will spojrzał na wschód, tam gdzie płynęła Czerwona Rzeka Północy.
- Daleko stąd do jakiejś większej wody - powiedział.
- Jest chyba w całkiem dobrym stanie. - Ray Hammond, farmer, do którego należały ziemie na wschód od drogi
numer 11, podrapał się po głowie. - Wygląda tak, jakbyś mógł wypłynąć nim jutro na pełne morze. - Czubkiem buta
dotknął brudnych żagli. - Choć tutaj przydałoby się trochę mydła i wody.
Na podjeździe zatrzymał się jakiś samochód. Wysiadł z niego Ed Patterson, jego żona i pięcioro dzieci. Ed
prowadził sklep z narzędziami w Walhalla. Przyglądał się łodzi, kręcąc głową, a jego żona patrzyła na Laskera tak, jakby
ten skrywał przed wszystkimi jakieś ponure tajemnice rodzinne, które właśnie teraz wyszły wreszcie na jaw. Dzieci zaczęły
ścigać się przy podjeździe.
Kausner poszedł na chwilę do swojego auta i powrócił z taśmą mierniczą w dłoni. Oznaczył ziemię na wysokości
dzioba i rufy, po czym zmierzył tę odległość.
- Czterdzieści siedem stóp i pięć cali - oznajmił.
Gdyby wśród zgromadzonych obok farmerów był ktoś, kto zna się na okrętach, rozpoznałby w jachcie kecz. Łódź
miała pełny kil, szeroką pokładnicę (prawie na siedemnaście stóp) i pełny kadłub o wdzięcznych krągłościach. Pokład
otaczały sięgające pasa parapety, które zwężały się przy dziobie. Na jachcie znajdowały się dwa koła sterownicze, jedno w
kokpicie, a drugie w budce sternika, tuż za pokładnicą. Na obu burtach umieszczono także chwyty powietrza.
Jedynym uszkodzonym elementem całej łodzi była śruba, od której oderwała się jedna płytka.
Laskerowie zdjęli żagle, wyprali je i rozwiesili w piwnicy. Tom ściągnął także liny cumownicze, oczyścił i złożył w
szopie.
2 / 116
Jack McDevitt - Brzegi zapomnianego morza
Kolejne dwa dni zajęło im czyszczenie pomieszczeń pod pokładem.
Znajdowały się tam dwie kajuty, kuchnia i łazienka.
Kajuty wyglądały całkiem zwyczajnie. Każda wyposażona w stolik, kilka krzeseł i dwie koje. W ściankach między
kabinami pasażerów osadzone były niewielkie szafki.
W kuchni znajdowała się lodówka, kilka urządzeń przypominających kuchenki mikrofalowe i dozowniki płynów.
Jednak symbole i znaki na kuchenkach oraz lodówce były całkiem obce. Wyposażenie łazienki stanowiły prysznic,
wanienka do prania i najdziwniejsza toaleta, jaką Lasker kiedykolwiek widział; niska i przysadzista, nie miała ani miejsca
do siedzenia ani pokrywy. Tutaj także odnaleźli napisy, których nikt nie potrafił odcyfrować.
- To jest jakieś dziwne. Niesamowite - powiedział Tom do Ginny pierwszego wieczora po tym, jak zeszli pod
pokład. Tłumek ciekawskich rozszedł się już do domów, zostawiając Laskera sam na sam z pytaniem, skąd łódź wzięła się
na zboczu wzgórza. Jak to określił Will? „Daleko stąd do jakiejś większej wody”.
Po kolacji przyglądał się jachtowi przez okno w kuchni. Okręt błyszczał w świetle księżyca.
- Wszystko w porządku? - spytała Ginny.
- Chciałbym wiedzieć, co to jest. Skąd się tu wzięło. Ginny podała mu kawałek cytrynowej bezy.
- Zapewne sprawka twojego ojca - powiedziała. - Kto inny mógłby to zrobić?
Później, kiedy czytała, Lasker założył kurtkę i wyszedł na zewnątrz.
Fort Moxie egzystowało poza czasem. Nie przeprowadzano tu żadnych prac renowacyjnych, coraz to
nowocześniejsza technika nie wywoływała wielkich zmian kulturowych, obcy rzadko zapuszczali się w te okolice, a
mieszkańcy nie próbowali ulepszać czegokolwiek w swym małym światku. Miasteczko i otaczające je ogromne połacie
prerii zamknięte były jakby w pętli czasowej. Tutaj HarryTruman wciąż pozostawał prezydentem. Tutaj ludzie lubili się
nawzajem, a przestępczość była zjawiskiem zupełnie nieznanym. Ostatniego czynu karalnego dokonano tu w 1934 roku,
kiedy to Bugsy Morgan przedarł się siłą przez granicę.
Ogólnie rzecz biorąc, było to dobre miejsce do życia i dobre miejsce do wychowywania dzieci.
Równina ciągnęła się w nieskończoność. Kiedyś stanowiła basen jeziora Agassiz, śródlądowego morza, którego
powierzchnia była większa od łącznej powierzchni wszystkich Wielkich Jezior.
Agassiz.
Dawno temu. Lasker spojrzał na zachód, w stronę grzbietu górskiego, który niegdyś tworzył linię brzegową jeziora.
Pasmo wzgórz wydawało się zaledwie maleńką zmarszczką na tle ogromnej powierzchni prerii. Niepozorna kreska. Wiele
razy przelatywał nad nią i pokazywał swoim synom. Pragnął, by kochali to miejsce tak mocno, jak on.
Program „Ben at Ten”, KLMR-TV, Grand Forks, 10:26 p.m
.
18 października
MARKEY: Cześć Julie, mamy dzisiaj dziwną wiadomość z Fort Moxie. Znaleźli tam jacht na polu pszenicy.
HAWKINS: (Uśmiecha się). Jacht na polu pszenicy?
(Na ekranie pojawia się obraz Fort Moxie; kamera wędruje przez prerię, zbliżenie na drzewa i zabudowania
gospodarcze)
MARKEY: Czy ktoś z państwa nie zgubił jachtu? Pewien farmer znad granicy nie może otrząsnąć się ze zdumienia
po tym, co zobaczył na swoim polu. Na miejscu jest Carole Jensen.
(Na ekranie pojawia się jacht, kamera pokazuje tłum gapiów; zbliżenie na Jensen)
JENSEN: Ben, tu Carole Jensen. Jestem na farmie Toma Laskera w okręgu Cavalier.
(Zbliżenie na Laskera)
To piękny jacht, panie Lasker. Czy naprawdę chce nam pan powiedzieć, że ktoś zakopał go na pańskiej farmie?
LASKER: Tak, pani Jensen. Dokładnie w tym miejscu (wskazuje ręką). Przez ostatnie lata nie uprawiałem nic na tej
ziemi. Chcieliśmy zasiać tutaj pszenicę na wiosnę. Ale potrzebowałem do tego systemu nawadniającego, który
pompowałby wodę na zbocze. Kopaliśmy z synem rowy pod rury, no i wtedy znaleźliśmy to.
JENSEN: Jacht?
LASKER: Tak.
(Ujęcie z boku, dla podkreślenia rozmiarów łodzi)
JENSEN: Czy jacht był zakopany w całości, czy w kilku częściach?
LASKER: W całości.
JENSEN: Panie Lasker, kto mógł zostawić coś takiego na pańskiej ziemi?
LASKER: Nie mam pojęcia.
JENSEN: (Odwraca się do kamery). Oto i cała historia, Ben. Ciekawa jestem, co jeszcze kryje się w pobliżu Doliny
Czerwonej Rzeki. Być może powinniśmy być nieco ostrożniejsi, sadząc wiosną begonie na działkach. Dla programu „Ben
at Ten” z farmy pana Laskera przy Fort Moxie mówiła Carole Jensen.
(Obraz ze studia)
MARKEY: To chyba prawdziwa gratka dla waszego zespołu reporterów. Dobranoc, Julie.
HAWKINS: Dobranoc Ben. (Odwraca się do kamery). Dobranoc państwu. Zobaczymy się ponownie jutro o
dziesiątej. Następne wiadomości w nocnym wydaniu dziennika.
Po wieczornym programie, w którym pokazany został jacht Laskera, liczba gości odwiedzających jego farmę
znacznie wzrosła. W pobliżu łodzi zawsze kręciło się co najmniej pięć, sześć osób, a czasami nawet około dwudziestu.
Dzieciaki zaczęły sprzedawać kawę i słodkie ciasteczka, ciągnąc z całej tej historii całkiem spore korzyści.
Po południu pojawił się na farmie Hal Riordan, właściciel składu drzewnego w Fort Moxie. Przechadzał się pod
pokładem statku, zaglądał do kabin, gdzie Lasker zamontował elektryczny grzejnik. Przez dłuższą chwilę przyglądał się
uważnie masztom i kadłubowi jachtu, wreszcie zszedł z niego i zapukał do drzwi Laskera.
- Musisz coś zobaczyć - powiedział, prowadząc go w stronę łodzi. Kiedy Lasker chodził do szkoły, Hal nie należał
już do młodzików. Jego włosy, wówczas szpakowate, teraz były srebrne. Wysoki, skrupulatny i metodyczny, należał do
szczególnego typu ludzi, którzy nie pójdą do łazienki bez zastanowienia.
- To jest bardzo dziwne, Tom - oświadczył.
- O czym mówisz? - spytał Lasker.
- Przyjrzyj się dobrze łączeniu masztu z dachem kabiny. Lasker przyjrzał się.
3 / 116
Jack McDevitt - Brzegi zapomnianego morza
- No i co?
- To jedna całość. Maszt powinien być wykonany oddzielnie, przynajmniej tak mi się wydaje. A potem zamocowany
w kadłubie. Tutaj wszystko wygląda tak, jakby wykonane zostało z jednego odlewu.
Riordan miał rację; na statku nie było żadnych mocowań, śrub czy gwoździ. Lasker odchrząknął, nie wiedząc, co
powiedzieć.
***
Rankiem Tom wypożyczył przyczepę i sprowadził robotników z Grand Forks. Chciał umieścić jacht na przyczepie i
przeciągnąć go bliżej szopy.
Tłum rósł z każdym dniem.
- Powinieneś wprowadzić jakieś opłaty - zasugerował Frank Moll, były burmistrz i emerytowany celnik. - Ludzie
przyjeżdżają tutaj aż z Fargo. - Moll był niskim, brodatym, potężnie umięśnionym mężczyzną. Nigdy nie opuszczał go
dobry nastrój. Od wielu lat należał do kręgu najbliższych znajomych Laskera, z którym wychylił niejeden kufel piwa.
- Co o tym myślisz, Frank? - spytał go Tom. Stali na podjeździe, przyglądając się Ginny i żonie Molla, Peg, które
próbowały jakoś uporządkować ruch.
Moll spojrzał na niego, potem na jacht.
- Naprawdę nie wiesz, skąd się to tutaj wzięło,Tom? -W jego głosie krył się oskarżycielski ton.
- Nie - odparł Lasker z irytacją. - Naprawdę nie wiem. Moll pokręcił głową.
- Gdyby to był ktokolwiek inny, powiedziałbym, że zrobił głupi kawał.
- To nie jest kawał.
- W porządku. W takim razie nie mam pojęcia, co o tym sądzić. Łajba jest w bardzo dobrym stanie. Ktoś musiał
zakopać ją całkiem niedawno. Kiedy to mogło się stać?
- Nie wiem. Żeby zakopać coś takiego, musieli używać koparki. -Tom przysłonił oczy dłonią i patrzył przez chwilę
na zbocze. - Nie wiem, jak to mogło się stać.
- Jedno pytanie dręczy mnie jeszcze bardziej - mówił Moll. -Dlaczego. Dlaczego ktoś miałby zakopywać taki jacht?
Musi być warty z pół miliona dolarów. - Splótł ręce na piersiach i przyglądał się łodzi. Teraz znajdowała się ona blisko
domu, tuż obok podjazdu, umocowana na platformie. - Jestem pewien, że to domowa robota.
- Skąd wiesz?
- To oczywiste. - Wskazał na rufę. - Na kadłubie nie ma żadnych numerów identyfikacyjnych. Każda łódź powinna
mieć takie numery, tak jak każdy samochód. - Wzruszył ramionami. -A tutaj tego nie ma.
- Może została zbudowana, nim jeszcze wprowadzono numery identyfikacyjne.
- Ten przepis obowiązuje od bardzo dawna.
Obmyli wodą z węża żagle i rozwiesili w szopie. Lśniły najczystszą bielą, bielą, która razi gdy patrzeć na nią w
pełnym słońcu. Wcale nie wyglądały tak, jakby kiedykolwiek zakopane były w ziemi.
Lasker ukrył się przed wiatrem we wnętrzu szopy i stał tam z rękami w kieszeniach, przyglądając się śnieżnobiałym
płótnom. Po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że jest właścicielem w pełni sprawnego jachtu. Dotychczas przez cały
czas zakładał, że pojawi się ktoś, kto zażąda jego zwrotu. Lecz teraz, w tę cichą, szarą i zimną niedzielę, prawie po dwóch
tygodniach od dnia, gdy wyciągnęli łódź z ziemi, po raz pierwszy poczuł się jej właścicielem. Na dobre i na złe.
Lasker nigdy nie żeglował, prócz kilku nielicznych okazji, kiedy to znajomi zabrali go na krótki rejs. Zamknął oczy
i wyobraził sobie, jak sunie powoli z Ginn wzdłuż niskich pagórków na brzegu jeziora Winnipeg, w blasku zachodzącego
letniego słońca.
Kiedy jednak wszedł na wzgórze i spojrzał na dół, z którego wyciągnęli jacht, zajrzał do tej otwartej rany po
zachodniej stronie posiadłości i kiedy znów zadał sobie pytanie, kto mógł umieścić tutaj tak wielką łódź, nagle jego duszę
jakby owionął zimny wiatr.
Nie mógł temu zaprzeczyć. Bał się.
Reling rufowy wspierał się na kilkunastu podporach. One także nie były w żaden sposób przymocowane do
pokładu, lecz stanowiły jego integralną część. Kiedy w przeddzień Halloween jakiś łowca pamiątek postanowił ukraść
jedną, musiał ją odpiłować. Nikt nie widział, kiedy to się stało, jednak od tego czasu Tom wciągał łódź na noc do szopy i
zamykał drzwi na kłódkę.
W połowie listopada Lasker miał polecieć swoim Avengerem do Oklahoma City na pokazy lotnicze. Ginny
zazwyczaj towarzyzyła mu w takich podróżach, zajmując miejsce strzelca pokładowego. Na razie jednak miała dość
nowych wrażeń i oświadczyła, że tym razem zostanie w domu. Dobrze wiedziała, że jacht wart jest sporo pieniędzy, i nie
chciała zostawiać go zamkniętego tylko w zwykłej szopie.
- Cały świat wie, że on jest tutaj - powiedziała mężowi. Tom roześmiał się i przypomniał jej, iż większość ludzi
zostawia jachty na podjeździe i jakoś nikt ich nie kradnie.
- No wiesz, przecież to nie samochód.
Obserwowała jego samolot, kiedy w piątek po południu wyleciał do Oklahomy. Pokiwał jej skrzydłami, a ona
pomachała mu na pożegnanie - choć wiedziała, że i tak jej nie widzi - a potem wróciła do domu, by zająć się praniem.
Sześć godzin później odpoczywała na sofie, oglądając jakiś stary odcinek „Columbo” i wsłuchując się w wycie
wiatru. Will gdzieś wyszedł, a Jerry siedział w swoim pokoju i grał na komputerze. Elektroniczne popiskiwania i trzaski,
dochodzące z jego pokoju, działały na nią kojąco, podobnie jak równomierny oddech śpiących dzieci, czy warkot miksera,
w którym chłopcy robili sobie koktajle mleczne po powrocie ze szkoły.
Wstała podczas reklam, żeby przynieść sobie trochę popcornu. I wyjrzała za okno.
Choć księżyc nie świecił tej nocy, na zewnątrz było dziwnie jasno. Przybliżyła twarz do szyby, ponieważ okna
zamknięte były na stałe z powodu zimnego, północnego klimatu. Nie otwierali ich nawet podczas krótkiego miejscowego
lata. Szopa znajdowała się na zboczu, nieco poniżej domu.
Spomiędzy desek tworzących ścianę budynku wydobywał się delikatny, zielony blask.
Ktoś był w środku.
2
4 / 116
Jack McDevitt - Brzegi zapomnianego morza
Och, Hedy Lamarr to piękna dziewczyna,
Madeleine Caroll też nie brak niczego,
ale każdy pilot bez wahania powie,
że za jedną rzecz oddałby je obie.
Bo najsłodszy widok po tej stronie nieba,
o którym piosenki śpiewać wszyscy chcą,
to nie piękne buzie z Hollywood ślicznotek
ale w zwartym szyku P-38.
Autor nieznany, „Eskadra P-38”
SAMOLOT MYŚLIWSKI LOCKHEED „Grom” lśnił w blasku popołudniowego słońca. Był to żywy eksponat,
cząstka ogromnej machiny wojennej wymierzonej przeciw Hitlerowi, drapieżny ptak, który wciąż mógł wzlatywać pod
niebo, wciąż wydawał się groźny. Podwójna belka ogonowa, wąski, klinowaty kokpit i szerokie smukłe skrzydła szeptały
wciąż o potędze. Lufy karabinów maszynowych umieszczone na dziobie pluły kiedyś potężną wiązką ognia. Siła rażenia
tego myśliwca była większa i znacznie bardziej precyzyjna niż moc rozmieszczonych wzdłuż skrzydeł karabinów innych
samolotów z tego okresu. Nikt nie chciałby się znaleźć na celowniku tej maszyny.
- Nie lata się nim łatwo - powiedział Max. P-38 była maszyną z charakterem; potrzebowała pilota, który gotów
byłby połączyć się z jej geometrią. Pilota takiego jak Max. Pilota, który wyczuwałby przestrzeń poprzez skrzydła samolotu,
jego lotki, zastrzały i kable.
- To nie ma znaczenia - odparł Kerr, wyciągając książeczkę czekową. - Nie zamierzam nim latać.
Kerr był wysokim, postawnym mężczyzną o zniszczonej, lecz interesującej twarzy. Wyglądał jak Bronco Adams,
nieustraszony bohater jego własnych książek. Fikcyjny Bronco latał swym „Gromem” nad całymi Chinami podczas drugiej
wojny światowej. Jego mrożące krew w żyłach przygody i liczne romanse wypełniały niemal bez reszty powieści autorstwa
Kerra. Kerr pisał stylem, który lubił określać jako przynależny do szkoły literatury zwanej „jedna heca po drugiej”. Nic
więc dziwnego, że chciał mieć na własność jeden z nielicznych P-38, jakie pozostały jeszcze na świecie.
- Nie zamierza pan nim latać? - spytał Max, podejrzewając, że się przesłyszał. - Przecież on jest w doskonałym
stanie.
Kerr był znudzony.
- Ja w ogóle nie latam - oświadczył.
Max czytał trzy jego powieści: „Żółtą nawałnicę”, „Noc w Szanghaju” i „Niebo nad Birmą”. Ogromnie mu się
podobały. Przeczytał je jednym tchem, a szczególne wrażenie wywarły na nim dokładne i wiarygodne opisy lotów i walk
powietrznych.
- To prawda - pokiwał głową Kerr. - Wymyślam wszystko. To całkiem łatwe.
Max wpatrywał się ogłupiałym wzrokiem w swojego rozmówcę. Za jego plecami widniała wielka biało-niebieska
gwiazda, wymalowana starannie na kadłubie samolotu. Cały myśliwiec został niedawno pomalowany w zielono-brunatne
barwy ochronne. W pobliżu kokpitu znajdowało się także wyrysowane starannie oznaczenie „K-9122”, powyżej zaś nazwa
maszyny, „Biały Grom”, i wizerunek butelki whisky. W 1943 ten właśnie samolot stanowił część wyposażenia dywizjonu
współpracującego z RAF-em i patrolował niebo nad Londynem. Później eskortował bombowce podczas nalotów na
Niemcy; ze względu na wyjątkowo duży zasięg i siłę rażenia doskonale nadawał się do tego typu zadań. W 1944 roku
przeniesiony został nad Pacyfik.
Późniejsze losy „Białego Gromu” były dość zagmatwane. Max odszukał go, badając dokładnie dokumenty Sił
Powietrznych amerykańskiej armii, potem przeprowadzał wywiady z pilotami i personelem naziemnym. Wszystkie
informacje zgromadził w komputerze i zapisał na dyskietce, którą teraz podał Kerrowi.
- Tutaj jest wszystko, co udało mi się znaleźć. Piloci. Kampanie. Zwycięstwa. Osiem strąconych myśliwców. I dwa
bombowce „Heinkel”.
- Dobra. - Kerr zbył tę informację machnięciem ręki. - Nie będę tego potrzebował. - Wyciągnął z kieszonki złote
pióro i rozejrzał się dokoła, szukając jakiegoś prowizorycznego pulpitu. Lewa belka ogonowa. - Kto ma być odbiorcą tych
pieniędzy? Pan?
- Firma Sundown Aviation. - Firma Maksa, która zajmowała się wyszukiwaniem i renowacją samolotów z czasów
drugiej wojny światowej.
Kerr wypisał czek. Czterysta tysięcy. Zysk firmy wyniesie sto dwadzieścia pięć. Całkiem nieźle.
Czek był zielony. Przedstawiał wizerunek P-38 Bronco Adamsa w locie. Max złożył cenny papierek na pół i włożył
do kieszeni na piersiach.
- Chce pan wstawić go do muzeum? - spytał. Kerr był zaskoczony tym pytaniem.
- Nie - odparł. - Nie oddam go do muzeum. Będzie stał na trawniku przed moim domem.
Max poczuł dziwny kłucie w brzuchu.
- Na trawniku? Panie Kerr, na świecie jest tylko sześć egzemplarzy tego samolotu. Ten jest całkowicie sprawny. Nie
może pan tak po prostu postawić go na trawniku.
Kerr wyglądał na szczerze ubawionego.
- Wydaje mi się - odparł z uśmieszkiem - że mogę z nim zrobić, co tylko zechcę. Czy możemy powrócić do
interesów i zamknąć już tę sprawę? - Spojrzał na plik dokumentów, które trzymał w dłoni Max.
Bohater książek Kerra był sympatycznym, dowcipnym i bardzo zwyczajnym człowiekiem. Pokochały go miliony
czytelników, którzy twierdzili zgodnie, że pisarz wyniósł powieści o lotnictwie na całkiem nowy poziom. Teraz Max
zrozumiał, że ten sam człowiek jest idiotą. Jak to było możliwe?
- Jeśli postawi go pan na trawniku - zaczął powoli - będzie mókł na deszczu. Zardzewieje. - W rzeczywistości chciał
powiedzieć, że taki samolot zasługiwał na lepszy los, że nie powinien być tylko ozdobą w ogrodzie jakiegoś bogacza.
- Jeśli rzeczywiście tak się stanie, zadzwonię do pana i poproszę, żeby pan go odremontował - odpowiedział Kerr. -
A teraz jeśli pan pozwoli, dobijemy targu i pożegnamy się. Mam jeszcze sporo pracy na dzisiaj.
Jakiś samolot pasażerski okrążał lotnisko, szykując się do lądowania. Biało-czerwony kadłub maszyny był
doskonale widoczny na tle błękitnego nieba.
5 / 116
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sylwina.xlx.pl