McDevitt Jack-Priscilla Hutch Hutchins 1-Boża Maszyneria, j. LITERATURA POWSZECHNA

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jack McDevitt
Boża Maszyneria
(The Engines of God)
przełożyła: Kinga Dobrowolska
Dla Maureen – z wyrazami miłości
Na ulicach Hau-kai czekamy.
Noc schodzi, nadciąga wiatr
I stygną światła świata.
W trzysetnym roku od Bilata wzejścia
Przyjdzie ten, co wędruje do świtu,
Stopami rozgniata słońce,
Osądzić przyjdzie ludzkie dusze.
Stąpać będzie nad dachami domów,
Rozpłomieni Bożą maszynerię.
Uraniczna Księga Psalmów (Quraqua)
(Przełożyła Margaret Tufu)
Prolog
Iapetus, sobota, 12 lutego 2197, 8.46 czasu Greenwich
To Coś zostało wyrzeźbione w   lodzie. Sterczało z   niezmąconym spokojem pośród
równego, pokrytego śniegiem pustkowia – postać jak z koszmaru: zakrzywione szpony, sur-
realistyczne oczy i pełna gracji figura. Wypukłe wargi lekko rozchylone – niemal zmysłowo.
Priscilla Hutchins nie była pewna, dlaczego Monument napawają niepokojem. Nie tylko to,
że postać sprawiała wrażenie mięsożercy, nie tylko długie, groźne w bezruchu szpony czy
księżycowy blask ukradkiem pobłyskujący na tylnych kończynach. To nawet nie ledwo
uchwytna agresywność w postawie ani nawet ustawienie – w samym centrum tego absolut-
nego pustkowia zalanego październikowym światłem pierścieni wokół Saturna.
Chodziło chyba raczej o wrażenie, że postać całą swoją uwagę kieruje ku pierścieniom
świata zamrożonego na zawsze ponad linią niewysokich wzgórz na zachodzie. Rysy jej
twarzy zastygły w wyrazie, który nazwać by można tylko filozoficzną dzikością.
– Ciągle tu wracam. – W słuchawkach Hutchins zabrzmiało echo przepełnionego ekscy-
tacją głosu Richarda. – Ze wszystkich Monumentów ten właśnie był pierwszy, no i jest też
punktem centralnym.
Stali na rusztowaniu, zbudowanym po to, by zachować ślady tamtej pierwszej wyprawy.
Właśnie tutaj stał Terri Case, a tam – Cathie Chung. Ślady ciężkich buciorów, które biegły
dookoła rzeźby, należały do samego Steinitza. (Wiedziała o   tym, bo w   nieskończoność
oglądała stare zapisy wideo, przyglądając się astronautom brnącym niezgrabnie w   swych
niewygodnych kombinezonach.)
Uśmiechnęła się do tego wspomnienia i wepchnąwszy ręce w kieszenie, przypatrywała
się Richardowi Waldowi, odzianemu w swoje szare dżinsy, biały sweter i niby-ludowy ir-
landzki kapelusz, wciśnięty zbyt głęboko na czoło. (Nie pasował do kształtów energetycznej
bańki, która zapewniała przestrzeń konieczną do oddychania.) Widziała go niezbyt wyraźnie
– obraz trochę zniekształcało pole Flickingera. Zresztą ubiór był nawet w jego stylu. Richard
należał do czołówki największych nazwisk światowej archeologii. Pamięć o nim pozostanie
tak długo, jak długo ludzie będą się interesować własnymi korzeniami, tak długo, jak będą
wysyłać ekspedycje badawcze. A jednak tkwił tu, tak samo jak ona zdjęty nabożnym podzi-
wem – w obliczu tego Czegoś na moment znów stał się dzieckiem. Na krajobraz dookoła
opadła cisza i pustka.
Hutchins na pierwszy rzut oka zdawała się należeć do tych drobnych kobietek o delikat-
nych rysach twarzy, które znacznie bardziej pasują do wytwornego salonu niż do niegościn-
nych księżycowych krajobrazów. Miała ciemne, wesołe oczy, z których powodu przy pier-
wszym spotkaniu można by ją uznać za osobę miłą i towarzyską, lecz o niezbyt bogatym
wnętrzu. A przecież jej oczy umiały zapłonąć żarem.
Czarne włosy nosiła krótko obcięte. Wystawały teraz spod szerokiego ronda kapelusza
safari. Wszyscy, którzy ją znali, wierzyli, że to właśnie drobna postura była bodźcem i pali-
wem, które napędzało przeróżne jej ambicje. Uganiała się za mężczyznami, za zawodowymi
sukcesami, aż w końcu pognała w gwiazdy, a wszystko to, żeby zrekompensować sobie nie-
dostatek wzrostu.
Ona sama wiedziała, że to nieprawda, w każdym razie mocno w to wierzyła. Rzeczywis-
tość przedstawiała się o   wiele prościej, ale nie miała ochoty nikomu się tłumaczyć – po
prostu ojciec wziął ją kiedyś, ośmioletnią, na Lunę, a tam wiekowość miejsca wywarła na
niej potężne wrażenie. Zajęło ono stałe miejsce w   jej snach i   zawładnęło niemal zupełnie
jawą. W duszę głęboko wsączyło poczucie własnej przemijalności. „Żyj, póki możesz, i nur-
zaj się w uczuciach. Spraw, niech się liczą”. Uśpiona w niej burza ożyła na nowo, kiedy pa-
trzyła na emocje zastygłe w rysach lodowej postaci. W końcu zdołała je nazwać.
Richard Wald splótł ręce na piersiach i przycisnął je mocno do siebie, jakby zmarzł po-
mimo swej energetycznej powłoki. Był wysokim mężczyzną i prezentował sobą ten typ świ-
adomej szlachetności, jaki spotyka się u ludzi, którzy, choć osiągnęli pewien stopień sławy,
nie bardzo się z nią oswoili.
Mimo sześćdziesiątki, Richarda cechowała podziwu godna żywotność. A   także wy-
lewność. Znany był z   tego, że lubi dobre trunki i   udane przyjęcia; uwielbiał przebywać
w towarzystwie kobiet. Jednakże z Hutchins – swoim pilotem – starannie unikał wszelkich
pozazawodowych związków. W jego wyglądzie dopatrzyć się można było podobieństwa do
starotestamentowych proroków: gęsta grzywa siwych włosów, srebrne wąsy, wysoko sklepi-
one policzki, obezwładniające spojrzenie błękitnych oczu. Ale ten surowy wygląd to tylko
fasada. Ku swemu rozbawieniu Hutchins dawno odkryła, że Richard był równie groźny co
domowy kotek.
Bywał tu już wcześniej. I tu – w pewnym sensie – się narodził.
To właśnie był Pierwszy Monument, ten zupełnie nieprawdopodobny pseudokontakt,
który przeszło dwa wieki temu zwrócił ludzkości uwagę na fakt, że prawdopodobnie nie jest
jedyną rozumną rasą. Badacze odnaleźli później pomiędzy gwiazdami trzynaście innych –
o najróżniejszych kształtach. Richard wierzył, że jest ich ogółem kilka tysięcy.
Wielkie Monumenty to była jego największa życiowa pasja. Ich podobiznami zdobił ści-
any swego domu w   Maine: obłoczna piramida orbitująca na skalistym światku wokół
niebiesko-białego Syriusza, czarny zlepek krystalicznych kul i stożków wzniesionych pośród
śnieżnych połaci na biegunie południowym bezludnego Armisa V, przejrzysty stożek na orbi-
cie Arktura. (Mikrofon na gardle Hutchins był w rzeczy samej zręcznie wykonaną miniaturką
Arkturiańskiego Klina.) Najpiękniejszy zabytek stanowił obiekt przypominający amfiteatr
z kolumnami i schodami, wycięty w zboczu górskim na zniekształconym asteroidzie w sys-
temie Procjona. („Wyglądało to tak – powiedział jej kiedyś Richard – jakby tylko czekali na
przyjazd jakiejś orkiestry”.) Hutchins jak dotąd znała je tylko ze zdjęć, jeszcze nie zwiedziła
żadnego z tych magicznych miejsc. Ale miała taki zamiar. Pewnego dnia stanie w obliczu
każdego z   nich i   poczuje dotyk dłoni ich twórców tak, jak czuje go tutaj. Samej trudno
byłoby jej tego dopiąć – jest wielu pilotów, a niewiele ekspedycji. Ale Richard od razu roz-
poznał w niej pokrewną duszę. Chciał, żeby obejrzała z nim Monumenty, ponieważ w jej
reakcjach odżywały jego dawne uczucia. Poza tym była cholernie dobra w swoim fachu.
Spośród tych wszystkich dzieł tylko w figurze z Iapetusa można się dopatrywać auto-
portretu. Miała do połowy zwinięte skrzydła. Sześciopalce, opatrzone szponami dłonie wy-
ciągały się w stronę Saturna. Wyraziście żeńska, spoglądała gdzieś ponad Richardem, z wy-
ciągniętymi ramionami, lekko podkurczonymi nogami, pochylała się nieco do przodu
w pozie niemalże erotycznej.
Niewidzące oczy wpatrywały się daleko przed siebie. Usadowiono ją na bryle lodu, trzy
razy mniejszej niż ona sama. Na tym postumencie wyryto trzy linijki ostrych, białych
znaków. Dla Hutchins pismo to miało lekkość i   elegancję arabskich wersetów. Charak-
teryzowało je mnóstwo pętelek, półkoli i krzywych. A kiedy słońce przesuwało się na niebie,
litery chwytały jego promienie i   zdawały się ożywać w   ich świetle. Nikt nie wiedział, co
znaczy ów napis.
Cokół był półtora rażą szerszy od Hutchins z   rozłożonymi na boki ramionami. Samo
stworzenie zaś było wysokie na trzy i pół metra. Domyślono się, że to autoportret, ponieważ
ekspedycja Steinitza odnalazła na równinie ślady pasujące do stóp wyrzeźbionego stwora.
Pomost zaprojektowano tak, by zwiedzający mogli wszystko dokładnie zobaczyć, a nic-
zego nie zniszczyć. Richard stał teraz zamyślony tuż przed cokołem. Przycisnął do niego
dłonie, pokiwał głową i odczepił lampę od paska. Włączył i pomachał nią przed napisem.
Znaki rozświetliły się, wydłużyły, drgnęły.
– Bardzo ładne – odezwała się Hutchins.
Każdy Monument miał taki napis. Ale wśród nich nie było dwóch takich samych sys-
temów pisma. Istniała teoria, że owe obiekty to rzeczywiście pomniki, ale że wzniesiono je
w różnych epokach.
Hutchins wpatrzyła się w niewidzące oczy.
– Był tu Kilroy – rzuciła.
Wiedziała, że wszystkie Monumenty datuje się w przedziale pięciu tysięcy lat, a okres
ten kończy się gdzieś około 19 000 p.n.e. Ta figura należała do wcześniejszych.
– Zastanawiam się, dlaczego przestali – dodała po chwili.
Richard popatrzył na gwiazdy.
– Kto wie? Pięć tysięcy lat to bardzo długo. Może im się znudziło. – Podszedł bliżej
i stanął obok niej. – Kultury się zmieniają. Nie możemy zakładać, że będą robić coś w nie-
skończoność.
I nie wypowiedziane pytanie: „Czy nadal istnieją?”
Jaka szkoda, że się nie spotkaliśmy” – myślał każdy, kto tu stanął. „Byliśmy przecież
o włos. Kilka tysiącleci – cóż to znaczy wobec kosmicznych połaci czasu.”
Ekspedycja Steinitza zostawiła tu jeden ze swoich ładowników: szary, niezgrabny pojazd,
z   flagą dawnych Stanów Zjednoczonych wymalowaną niedaleko otwartego luku ładowni.
Stał o jakieś dwieście metrów od nich, na drugim krańcu pomostu. Zagubiony fragment stra-
conego już świata. W kabinie pilota płonęły wesołe światła, a znak przy wejściu zapraszał
turystów do zwiedzania wnętrza.
Richard jeszcze raz przyjrzał się napisowi.
– Jak, myślisz, co tu jest napisane? – zagadnęła.
– Czyjeś imię i data. – Odsunął się do tyłu. – Myślę, że dobrze odgadłaś. „Był tu Kilroy”.
Oderwała na chwilę oczy od posągu i przesunęła wzrokiem po równinie – nieskazitelnie
białej, porytej kraterami. Przy krańcach równina wznosiła się stopniowo, aby przejść
w pasmo wzgórz, bladych w upiornym świetle gigantycznej planety. (Iapetus jest tak mały, że
stojąc na nim czuje się wyraźnie, że to kula. Odczucie to nie męczyło jej zbytnio, ale wiedz-
iała, że kiedy minie ekscytacja Richarda, da mu się ono we znaki.)
Postać patrzyła wprost na Saturna. Planeta, obecnie w trzeciej kwadrze, wisiała nisko nad
horyzontem. Dokładnie w tej samej pozycji, kiedy była tu tamta, i będzie tu, kiedy minie
następne dwadzieścia tysięcy lat. Była nieco spłaszczona na biegunach, trochę bardziej ow-
alna niż Księżyc. Pierścienie, wychylone lekko do przodu i   ucięte ostro cieniem planety,
stanowiły prześliczną panoramę błękitów i zieleni.
Richard zniknął teraz za posągiem. W głośnikach zatrzeszczał jego głos:
– Ona jest wspaniała, Hutch.
Kiedy zakończyli inspekcję, wycofali się do wnętrza pojazdu Steinitza. Z radością porzu-
ciła księżycowy krajobraz i wyłączyła pole siłowe (które nieodmiennie wywoływało nieprzy-
jemne uczucie leciutkiego mrowienia), z   przyjemnością też pozbyła się ciężarków i   s-
makowała teraz bezpieczną pewność ścian i sztucznego oświetlenia. Pojazd był utrzymywany
przez obsługę Parku mniej więcej w   tym samym stanie, w   jakim tu przybył dwa wieki
wcześniej – z dodatkiem kompletu fotografii zespołu Steinitza.
Richard, wyraźnie podekscytowany, powoli sunął od fotografii do fotografii. Hutch
napełniła dwa kubki kawą, po czym wzniosła swój w toaście.
– Za Franka Steinitza.
– I jego drużynę.
Steinitz – sam dźwięk tego nazwiska wywoływał podniecenie. To on wyruszył
w   pierwszą daleką wyprawę kosmiczną – na pięciu Atenach lecieli na Saturna. Wyprawa
miała być próbą zwrócenia powszechnej uwagi na zamierający już niemal program badań
kosmicznych. Mieli zbadać dziwny obiekt sfotografowany przez Voyagera na Iapetusie
dwadzieścia lat wcześniej. Wrócili nie uzyskawszy żadnych konkretnych odpowiedzi, za to
z   tą wyrzeźbioną postacią, której pochodzenia nikt nie umiał wyjaśnić, i   z   siatką śladów
dziwnych stóp na zamarzniętej powierzchni Księżyca. Misja pochłonęła niewyobrażalnie
duże pieniądze, co szczególnie zaintrygowało twórców politycznych dowcipów rysun-
kowych, a także przyczyniło się do upadku prezydentury w Stanach Zjednoczonych.
W wyniku tej wyprawy ucierpiała także trwale ekipa Steinitza – ponad wszelką wątpli-
wość wykazali na własnym przykładzie niszczycielski wpływ długotrwałego przebywania
w   stanie nieważkości. Rozluźniły im się ścięgna i   wiązadła, z   mięśni zrobiła się galareta.
U kilku astronautów wystąpiły zaburzenia w pracy serca, a wszyscy ucierpieli z powodu na-
bytych tam neuroz. Był to pierwszy znak, że istotom ludzkim niełatwo będzie się przystoso-
wać do życia poza Ziemią.
Fotografia Steinitza zajmowała poczesne miejsce. Dobrze znany obrazek: agresywny
mężczyzna z   lekką nadwagą, bez reszty oddany swej misji – człowiek, który sfałszował
swoją datę urodzenia, kiedy NASA na chwilę odwróciła wzrok.
– Ale najgorsze w tym wszystkim jest to – odezwał się z powagą Richard, spoglądając
przez okno na lodową figurę – że już nigdy ich nie spotkamy.
Zrozumiała, że ma na myśli Twórców Monumentów.
– To właśnie powiedział Steinitz – ciągnął – kiedy ją pierwszy raz zobaczył. I miał ab-
solutną rację.
– Miał rację w swoich czasach. Ale niekoniecznie w naszych. – Właściwie nie bardzo
wierzyła w to, co mówi, bo Twórców Monumentów najwyraźniej już nie było. Ale to właśnie
należało teraz powiedzieć. Przyjrzała się swemu kubkowi z   kawą. – Jestem zdumiona, że
udało im się włożyć tyle siły wyrazu i tyle szczegółów w bryłę lodu.
– Co o tym sądzisz? – zapytał.
– Nie mam pojęcia. Jest niepokojąca. Prawie przygnębiająca. Sama nie wiem, jak mam ją
opisać. – Obróciła się z krzesłem, żeby nie patrzeć na równinę. – Może to ta pustka dookoła.
– Powiem ci, co ja myślę – wtrącił. – To jej ślady. Są tylko jedne.
Hutch nie bardzo rozumiała.
– Była tu sama.
Postać została wyraźnie wyidealizowana. Obserwowała Saturna z niewątpliwym zainter-
esowaniem, w jej kształcie było wiele szlachetności i gracji.
Hutch udało się wyczytać coś jeszcze w   miejscu, gdzie dziób łączył się ze szczęką
i   w   kącikach oczu: jakiś amalgamat arogancji i   nieufności, przepleciony stoicyzmem.
Nieustępliwość. Może nawet strach.
– Napis – odezwała się – to pewnie jej imię.
– Taką teorię przedstawił Muncie. A jeżeli to w rzeczywistości tylko dzieło sztuki i nic
innego, może to być jego tytuł. „Obserwator”. „Placówka”. Albo coś w tym rodzaju.
– Albo – dodała Hutch – imię jakiejś bogini.
– Być może. Jeden z członków tej pierwszej wyprawy twierdził, że to może być znak
własności.
– Jeśli tak, to niech sobie wezmą głaz.
– Chyba mieli na myśli raczej cały system słoneczny. – Przed nimi rozciągała się płaska,
sterylna równina. Na niebie pierścienie błyszczały jak ostrza noży. – Gotowa do spaceru?
Poszli pomostem na równinę. Po jednej stronie widzieli odciski butów astronautów.
Około półtora kilometra na zachód pojawiły się ślady tamtej.
Dwa szlaki, prowadzące każdy w przeciwnym kierunku. Nie nosiła obuwia, a długość
stóp i kroków mierzona względem anatomicznej budowy lodowej figury wskazywała, że is-
tota ta mierzyła około trzech metrów. W   każdym ze śladów widać było wyraźnie sześć
palców, co także zgadzało się z wizerunkiem.
– Wygląda to tak – odezwała się Hutch – jakby zeskoczyła z   postumentu i   poszła na
spacer.
Poczuła dreszcze. Oboje obejrzeli się.
Jedne ślady prowadziły na zachód, w kierunku wzniesień.
Ten drugi szlak zataczał krąg po całej równinie, zdecydowanie na północ od posągu. Przy
każdym z tropów biegły ślady astronautów oraz pomosty. Richard i Hutch zwrócili się na
północ.
– Wystrzeliła do góry tak po prostu, na bosych stopach – rzucił Richard. – A teraz ty i ja,
gdybyśmy zechcieli, moglibyśmy powtórzyć tę sztuczkę.
Po jakichś dwustu pięćdziesięciu metrach ślad urywał się gwałtownie wśród śniegu. Oba
tropy, tam i z powrotem.
– Tutaj musiał stać statek – domyśliła się Hutch.
– Najwyraźniej.
Za urwanym tropem śnieg pozostał nietknięty.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sylwina.xlx.pl