McNaught Judith - Cykl Kolejna Szansa 02 - Doskonałość, Różne e- booki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Judith McNaught
DOSKONAŁOŚĆ
książkę tę autorka z miłością i zrozumieniem dedykuje milionom
amerykańskich kobiet, które nie mogą przeczytać tej ani żadnej innej,
tym, którym trudności okresu dzieciństwa uniemożliwiły zdobycie
szlachetnej umiejętności czytania, utrudniły poszukiwanie sensu życia.
I tym niezwykłym, bezimiennym bohaterom, którzy poświęcili czas
i siły programowi: „Umiejętność czytania i pisania - przekaż dalej".
Prolog
Margaret Stanhope stała przy drzwiach prowadzących na weran­
dę. Jej twarz o arystokratycznych rysach zdawała się przeobrażać w lo­
dowatą maskę na widok wnuków odbierających z rąk lokaja kolejne
drinki. Przyjechali na letnie wakacje z prywatnych szkół, do których
uczęszczali. Z werandy rozciągał się wspaniały widok na pensylwański
krajobraz, leżące w błyszczącej w słońcu dolinie miasto Ridgemont,
wijące się w alejach drzew ulice, zadbany park i rozległe tereny hand­
lowe; wzgórza wznoszące się na prawo od miasta przysłaniały eksklu­
zywny „Country Club". W samym centrum Ridgemont przyciągała
wzrok wysepka budynków z czerwonej cegły, wśród nich fabryka Stan-
hope'ow, przyczyniająca się, mniej lub bardziej bezpośrednio, do do­
brobytu i wygodnego życia większości tutejszych rodzin. Jak to zwykle
bywa w małych społecznościach, Ridgemont miało trwale ugruntowa­
ną hierarchię towarzyską. Na szczycie znajdowała się rodzina Stanho-
pe'ów. Ich kamienica, której okna spoglądały na miasto z górującego
nad innymi zbocza, była najokazalszym budynkiem w mieście.
Dziś jednak Margaret Stanhope daleka była od kontemplowania
okolicy i rozważania swej określonej już w chwili urodzenia pozycji
społecznej, poprawionej jeszcze małżeństwem; wręcz rozkoszowała się
myślą o okrutnym ciosie, jaki zaraz zada trójce obrzydłych jej do cna
wnuków. Najmłodszy, szesnastoletni Alex, zauważył jej krytyczne
spojrzenie i z niechęcią, zamiast kieliszka szampana, wziął z podsuwa­
nej mu przez lokaja srebrnej tacy szklankę mrożonej herbaty. Jakże
on i jego siostra są do siebie podobni, pomyślała Margaret, z niesma­
kiem obserwując parę młodych. Obydwoje zepsuci, bezwolni, rozpust­
ni i nieodpowiedzialni; za dużo alkoholu, zbędnych wydatków, hazar-
du; rozpuszczeni smarkacze, nie mający pojęcia, co to takiego samody­
scyplina. Ale ten stan rzeczy miał się ku końcowi.
Podążyła wzrokiem za lokajem podającym tacę Elizabeth. Wnucz­
ka była ubrana w mocno dopasowaną, żółtego koloru letnią sukienkę
z głębokim dekoltem. Gdy spostrzegła minę babki, posłała jej wyzywa­
jące spojrzenie i, jak przystało na infantylną siedemnastolatkę, wzię­
ła kieliszek szampana, nie zapominając o drugim na zapas. Margaret
Stanhope obserwowała ją bez słowa. Dziewczyna była niemal lustrza­
nym odbiciem matki - płytkiego, zwariowanego na punkcie seksu fry-
wolnego stworzenia - która zginęła przed ośmioma laty, gdy syn Mar­
garet, a jej mąż, na oblodzonej szosie stracił panowanie nad kie­
rownicą sportowego samochodu, zabijając siebie i żonę, osierocając
czwórkę dzieci. W raporcie policyjnym odnotowano, że obydwoje byli
pijani, a samochód poruszał się z prędkością ponad stu mil na godzinę.
Sześć miesięcy temu mąż Margaret, nigdy nie przejmujący się
swym podeszłym wiekiem ani złą pogodą, pilotował prywatny samo­
lot podczas lotu do Cozumel, podobno na ryby. Samolot rozbił się, pi­
lot poniósł śmierć. Z cynicznym spokojem Margaret pomyślała, że
dwudziestopięcioletnia modelka, która razem z nim znalazła się w po­
wietrzu, zapewne miała posłużyć za przynętę. Śmiertelne wypadki sta­
nowiły wymowną ilustrację nieodpowiedzialności, a ich okoliczności -
nader często - rozpustnego charakteru, cech od wielu pokoleń właści­
wych mężczyznom Stanhope'ow; każdy, arogancki, zuchwały i przy­
stojny, żył tak, jakby był niezniszczalny, a ze swych czynów nie mu­
siał się przed nikim rozliczać.
W rezultacie Margaret spędziła życie, kurczowo czepiając się swej
nadwątlonej dumy i próbując zachować arystokratyczną flegmę, pod­
czas gdy jej rozwiązły mąż trwonił majątek na rozliczne grzechy, przy
okazji zachęcając wnuki, by żyły tak jak on. Zeszłego roku, gdy poło­
żyła się spać w sypialni na górze, mąż sprowadził do domu prostytutki
i zabawiał się z nimi wraz z chłopcami. Byli tam wszyscy, oprócz Justi-
na, jej ukochanego Justina...
Łagodny, mądry i pracowity - jedyny z trzech wnuków przypomina­
jący mężczyzn z jej rodziny - kochała go całym sercem. Ale Justin
umarł, a jego brat Zachary żyje i cieszy się dobrym zdrowiem, swą wi-
talnością wręcz ubliżając pamięci tamtego. Odwróciła głowę i patrzy­
ła, jak po przybyciu na jej wezwanie z lekkością pokonuje schody na
werandę, i z trudem udało jej się ukryć nienawiść, jaką poczuła do te­
go wysokiego, ciemnowłosego osiemnastolatka. Zacisnęła palce na
szklance i całym wysiłkiem woli walczyła z pragnieniem rzucenia nią
w tę opaloną twarz, zarysowania paznokciami gładkiej skóry.
Zachary Stanhope III, nazwany tak na cześć męża Margaret, wy­
glądał dokładnie tak, jak jego dziadek w tym samym wieku, ale nie to
było przyczyną jej nienawiści. Miała o wiele poważniejszy powód, Za­
chary dobrze go znał. Za chwilę zapłaci za swój czyn, niestety, nie do
końca. Nie mogła ukarać go tak, jak na to zasługiwał, i za tę bezsil­
ność pogardzała sobą niemal tak mocno jak wnukiem.
Zaczekała, aż służący poda mu szampana i weszła na werandę.
- Pewnie zastanawiacie się, czemu zawdzięczacie to rodzinne ze­
branie - powiedziała.
Zachary, nie okazując żadnych uczuć, oparty o balustradę słuchał
w milczeniu, ale jak zauważyła, Alex i Elizabeth, siedzący przy stoliku
pod parasolem, wymienili znudzone spojrzenia. Obydwoje bez wątpie­
nia marzyli, by wymknąć się z domu i spotkać z przyjaciółmi, podobny­
mi im nastolatkami: amoralnymi młodymi ludźmi o słabych charakte­
rach, trawiącymi czas na poszukiwanie niezdrowych podniet, którzy
bez najmniejszych zahamowań folgowali zachciankom, bo wiedzieli,
że za rodzinne pieniądze wyratują się z każdej opresji.
- Widzę, że się niecierpliwicie - zwróciła się do dwójki przy stoliku
- dlatego od razu przejdę do sedna. Jestem pewna, że żadne z was nie
zadało sobie trudu zastanowienia się nad czymś równie prozaicznym
jak pieniądze. Dziadek, zbyt pochłonięty „towarzyskimi zajęciami"
i przekonany o swej nieśmiertelności, nie pomyślał, jak, po wypadku
rodziców, zabezpieczyć was finansowo. W rezultacie ja sprawuję pie­
czę nad majątkiem. Na pewno zastanawiacie się, co to dla was oznacza,
z chęcią wytłumaczę. - Z malującym się na twarzy uśmiechem satys­
fakcji ciągnęła: - Do końca szkoły, jeżeli poprawicie swoje stopnie
i będziecie zachowywać się jak należy - oczywiście według mojej oce­
ny - pokryję czesne, a nawet pozwolę zachować wam luksusowe samo­
chody. Skończyłam, kropka.
Elizabeth zareagowała bardziej zdziwieniem niż niepokojem.
- A co z moim kieszonkowym i wydatkami na utrzymanie, gdy
w przyszłym roku wyjadę do college'u?
- Żadnych „wydatków na utrzymanie". Będziesz mieszkać tutaj
i chodzić do junior college. Jeżeli w ciągu dwóch najbliższych lat udo­
wodnisz, że można ci zaufać, pozwolę na wyjazd do szkoły.
- Junior college - powtórzyła Elizabeth z furią - chyba nie mówisz
poważnie!
- Przekonasz się, Elizabeth. Jeżeli zlekceważysz moje słowa, zosta­
niesz bez centa. Niech tylko usłyszę o zakrapianych alkoholem przyję­
ciach, narkotykach albo rozpuście, nie dostaniesz ode mnie grosza. -
Popatrzyła w stronę Alexandra i dodała: - Gdybyś miał jakieś wątpli­
wości, wszystko, co powiedziałam, odnosi się także do ciebie. Już nie
wrócisz do Exeter, a szkołę średnią skończysz tu, na miejscu.
- Nie możesz nam tego zrobić! - wybuchnął Alex. - Dziadek nigdy
by się nie zgodził!
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sylwina.xlx.pl