Miedzymorze, eBooks txt

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Stefan ŻeromskiMIĘDZYMORZE...grzmišcymi piersiami białe roztršca się morze.I z pienistej gardzieli piasku strumienie wylewa...Adam MickiewiczZachwyciła się fiołkowa chmurka pięknociš rogatego księżyca na godzinę przed wschodem. Rozpostarła się, ni to uwielbienie bezsilneprzed srebrnym majestatem, w dole jego połyskliwej bryły.Nie może odpłynšć na wschód, nie może się na zachód odczołgać.Dalekie niebo przybrało kolor pomarańczy dojrzewajšcej w ogrodach Wschodu. Jak owoc dojrzewajšcy, nasyca się blaskiem słońca,które zmierza w te strony. W głębinie jasnej nocy spoczywa w blasku miesięcznym nieruchomy bór sosnowy. A bór utkany jest z korontak bujnych, jakby żywišce go pnie nie z bezdennych wyrastały piasków, lecz z tłustego iłu Nałęczowa.Ani jedna gałšzka, ani jedna witka, ani jedna igła nie porusza się, nie wzdryga, nie powiewa.Zamilkł teraz czujny kogut, tak tęsknišcy za słońcem wród ptasiego rodu jak słonecznik i heliotrop wród rolin.Gołšb nakrył żółtš renicę błonš powieki i przytulił niade łono do łona gołębicy.Łagodnie i niepostrzeżenie wygina się południowy brzeg półwyspu, przybierajšc w oddali kształt głowy i dziobu gołębia.Od tego dzioba ziemi biegnie w bławe morze szlak ledwie dostrzegalny dla oka. Tam w dali widnokršg zagłębia się we mgłę fiołkowš, alinia granatowa zaznacza, iż to morze bierze rozbrat z firmamentem i wydziela się w mocarstwo swoje od powietrza bez granic.Jasny pas piasku, pełen bladożółtych odcieni, jak wgięta płaza miecza wielkiego ciele się na dalekiej przestrzeni.Na tym otwartym nadmorzu zabiegliwa fala z cicha tej nocy pracowała. Przynosiła niestrudzenie i raz koło razu półkolistymi naręczamikładšc w przeguby i wišzania, wród rytmów niezmiennych, miotała webło, czyli kidzenę, czyli morskš trawę, którš z głębokichzatargów, z mulistych głębin wyniosła i na ten stršd wydzieliła.Wielobarwna trawa nikle widnieje na bladym pobrzeżu, jakoby szlak kolorowy na delikatnym ciałeczku morskiej chełbi, czyli barwistejmeduzy.Wzniosło się słońce z topielisk, ponad wszelkie słowo piękniejsze, rzucajšc radoć żywota w lšdy i w morza.Poczuły nie znanš nam rozkosz róże w ogrodzie i wydały w spazmach rozkwitu pachnšce westchnienie.Rozrywa się lepka cienia ich płatków, gdy po długich deszczach spadła na nie w ten czerwcowy poranek płomienna sfera upału.Niewidzialny kos, pustelnik, ukryty w zielonych gałęziach sosny pochyłej od wiatrów zachodu, która dlań puszczš jest macierzystš iojczyznš, wita słońce uwielbiajšcym powistem.Karmazynowy kwiat begonii dwiga kielich swój spod piasku, którym go chłoszczšce wiatry i nawalne deszcze przybiły.Wysuwa się zza cienia sosny, istny żebrak z mrocznej kruchty kocioła stukajšcy swymi kulami w popiechu na łeb na szyję, żebyzobaczyć lnišce koła karety, w której cesarz Indii w majestacie swym szybko przejeżdża.Wzniolejszy jest ponad wszelkie słowo uwielbienia ten powrót słońca. Wieczny jest i niezmienny, zawsze ten sam, a nigdy ani o jednejotę, ani o jedne kreskę nie mniej olniewajšcy i budzšcy zdumienie niż przed nieskończonym czasu oceanem.Sieje oto obłoki pyłu i zapładnia dziewicze słupki żyta na urodzajnej kępie Oksywia.Pogania ławice wiosenne ledzi ku wodom na poły słodkim, zasilanym przez Wisłę. Wyciska lepkie soki z szyszek młodocianych sosny.Otwiera wysmukłe pški nadmorskich godzików i wydostaje z nich strzępiaste płateczki, najdelikatniejszymi kreskami różu niklezabarwione.Zbudził ze snu żółtego motyla i kazał mu w obłędzie szczęliwym polatać nad szafirowymi falami morskich przestworów.Gruba chmura, która całunem ogarnęła mojš duszę i całunem zasłoniła moje oczy, odwinęła się tego rana.Dwignšłem głowę spod całunu i podniosłem oczy na tę stronę ubogš.Umiechnęły się do mnie własnym umiechem mej duszy wyżyny, białe zaspy piaszczyste, bladš poronięte wydmuszycš.Rozemieję się jeszcze ze szczęcia mej młodoci, od nadmiaru siły oczu, z przepychu władzy mojej, która niegdy radoniejsza bywałaod promieni słonecznych.Wyszedłem ze zgnilizny i sporód latajšcych błot miasta, gdzie mię życie trzyma - spomiędzy kanałów i kawałów, oszustw, dowcipów,biegów do mety dla pochwycenia pieniędzy, władzy i sławy.Widzę nareszcie ciała ludzkie, z których opadły stroje, szaty, szmaty i gałgany.Widzę nareszcie ciała ludzkie w najpiękniejszym ich stroju, w spaleninie, szacie pełnej powabu.Zgorzałe od słonecznego pożaru, przejrzane przez słońce na wylot, zabarwiły się na rdzawo, na rudo, na płowo.Białe, wymokło ciało miejskie jest tu obmierzłe dla oczu, budzšce wstręt jako lina.Płuca tu oddychajš powietrzem, do którego nie dosięga brud, kurz, pył i latajšca w nich zaraza.Klatki piersiowe mężczyzn, ich karki, żebra, uda, lędwie, ręce i nogi pali niestrzymane słońce jakoby tysišc tysięcy lamp kwarcowych.Kobiety majš tu nie tylko sadło pokryte białš skórš i bezwładne kształty godne pocieli i rozkoszy, lecz silne cięgna, mięnie sprężyste ikoci pełne mocy. Nawet obmierzli, ułomni i szpetni nabierajš tu wdzięku i kształtu.Starzec siedemdziesięcioletni wyszedłszy z błękitnej kšpieli ćwiczy gimnastycznie swe ciało, wyrzuca to ręce, to nogi, zgina wiekowykręgosłup, czaszkš spalonš na czarno połyskuje wokoło zwyciężajšc niezwalczonš siwiznę. Dzieci, ciemne lub rude od słońca i wiatru zpołudnia, jak anioły igrajš w blasku odtršconym przez falistš powierzchnię.W bryzgach piany biegajšc bez przerwy, noszš istnš aureolę wietlistš dookoła sprężystych swych ciałek.Morze wiekuicie ruchliwe podnieca energię ich skoków, przecigów, poruszeń i tańców - wiatr wschodni popędza je z miejsca namiejsce - a wiatło migajšce na falach - miech nieskończonej radoci w nich budzi.Bawiš się z olbrzymim potworem, który szpik ich koci mocš życia nasyca, a ze krwi nasiona zarazy, ziarna mierci wypędza.Chwytajš go za gardziel drobnymi ršczkami, a krople złota i srebra sypiš się na wsze strony z ich maleńkich paluszków.Daleko, daleko w morze aż ku ławicom podwodnym, na których zachłysta się fala, pływaczka wysunęła się młoda. Prawe i lewe jejramię na przemiany wietlistš wodę roztršca, a głowa o urodzie wspaniałej raz wraz melodyjnie, to w tę, to w tę stronę, jak w tańcu sięchyli.Na podsypiskach tam, gdzie słońce najognistszym przypieka pożarem, leżš twarzš do blasku ostrego nieruchome kadłuby nasycajšcychsię wiatłem.Tam, gdzie już ludzi nie ma, łańcuch zachyleń, bugajów i ostoi wgryza się w podsypiska, a szczodra, od piany czubata fala wodnanieskończenie w skok się narzuca.Palce nóg nie wgłębiajš się i nie mogš odcisnšć na tym ciemnym boisku, a pięta nie więzgnie w wychłostanej i stwardniałej płaskoci.Na nieskalanym, przymorskim chodniku piszš wcišż fale smugi dymne i sade. Po milionkroć muskajš i gładzš a dopasowujš w formędoskonałej płaszczyzny piasek, już dawno-dawno zmielony na mškę.Nad głębiš strony, czyli nad tš smugš przybrzeżnš, skšd podplusk na stršd wbiega, ciemna lni barwa.Za niš cišgnš się zieleńce, smugi płycizn, pod którymi tkwi rewa i zalegajš piaski zdradne.Tam, z wielkich idšc oddaleń, z ciemnych bezkońców, wały morza spotykajš przeszkodę, wrš tedy, złoszczš się, pieniš.Gdzieniegdzie na mojej drodze wišzka rudego webła uderza w spojrzenie, kudłata, liska, oliniona i osypana bšblami.Wydarło jš bujne morze mocš swojš i władzš, ostoję i przytułek igrajšcych dorszów i storni, czy wydarła przemocš denna matniakręcichy, rybackiego niewodu. Ani jeden kamyczek nie wynosi się z toni. Gdzieniegdzie ułamek sczerniałego drzewa, korek lubszczštek węgla z człowieczego kędy ogniska czerni się z dala w blasku pobrzeża jak resztka wstrętnego brudu.Morze otrzšsem wewnętrznej odrazy i womitem zewnętrznym wyrzuciło go z siebie. Ostra wełna nieustannym zakosem podbija starepiaszczyste pokłady, podrzyna niematerialnym swym cyrklem wypukłe półwyspy i wklęsłe zatoki. Tu i tam odsłania barwne ostrze,nikłymi zdobione kolory, ubite dawno, uklepane warstwice.Niestrudzony, jednostajny poszum morski przesšcza się w poprzek ciszy. Lecz oto zniweczył go i roztršcił szelest pluszczšcy iwiszczšcy.Wysmukły, nagi młodzieniec, o budowie efeba, wszystek bršzowy, z twarzš, w której tylko białka oczu błyskajš, jednostajnymi skokamiplażę mija. Kark jego jest prosty, łopatki w tył podane, kędzierzawa głowa zadarta, ręce pod pachami złożone i zacinięte dłonie.Pierzchliwie pryska spod jego bystrych a rozrosłych stóp morskie rozpostarcie na stršdach.Zda się, iż pierzaste skrzydła migajš z prawej i z lewej strony u każdej jego stopy miedzianej.Zda się, iż to skrzydłopięty Hermes z Olimpii ocknšł się i przebiega wybrzeżem morza północy.Ciemna postać w oczach oddala się, mętnieje, mgłš się zawcišga. Daleko w błękicie znika.Na przymorskim chodniku, który stanowi wschodnie brzuce przyrostów półwyspu, wcišż linia złotofalista wynika i przygasa.Nie ma tam już ludzi.Nareszcie - nie ma nikogo.Bieli się tylko w dalekim błękicie stado mew wiecujšcych. Złożone sš ich płowe, smużkš białš onieżone skrzydła i białe głowywidniejš z dala na fali.Z siodłatej barwy zwierzchniego płaszcza swych piór podobne do morza w czas burzliwy - barwš głowy i spódnic naladujš pianypędzšce na czubach bałwanów. Spłoszone widokiem przychodnia, pierzchajš, wnet jednak zlatujš białymi piersiami we wzdęte podrzutyżywiołu i jak łodzie człowiecze ponosić się każš. Jedna tylko, odbita od stada, wcišż kršży.W mojš stronę nawraca.Unosi się wyżej i niżej, jak jastrzšb kołuje, leci w prawo i w lewo. Jak strzała wprost na mnie przypada z wyranym zamiarem napaci.Widzę tuż nad swš głowš rozpostarte jej skrzydła, dziób rozwarty, słyszę krzyk chrapliwy i dziki.Gdybym kij swój podwignšł, znalazł kamień, uderzył z całej mocy ramienia, zabiłbym napastnicę.Dostrzegła czy... [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sylwina.xlx.pl