Miłość pod choinkę 03 - Odmiana uczuć-Deveraux Jude,

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jude Deveraux
Zmiana uczuć
1
Mężczyzna za biurkiem spoglądał na siedzącego na­
przeciwko chłopca z mieszaniną zazdrości i podziwu. Za­
ledwie dwunastolatek - a umysł, którego nie powstydził­
by się matematyczny geniusz. Nie mogę okazać zbytniego
entuzjazmu, pomyślał. Muszę zachować dystans, chociaż
bardzo chcielibyśmy go mieć w Princeton i to najchętniej
przykutego do komputera przez dwadzieścia cztery go­
dziny na dobę.
Przysłano go do Denver oficjalnie po to, by porozma­
wiał z grupą kandydatów, ubiegających się o stypendium
naukowe, ale tak naprawdę władze wydziału były zainte­
resowane tylko tym chłopcem i całe spotkanie zorganizo­
wano tak, by odbyło się w czasie i miejscu najdogodniej­
szym właśnie dla niego. Dziekan informatyki postarał się,
aby rozmowy przeprowadzono w biurowcu należącym
do jego starego przyjaciela, stojącym w pobliżu dzielnicy,
w której mieszkał chłopak - tak by mógł przyjechać tu na
rowerze.
- Hm, hm - odchrząknął mężczyzna, starając się mó­
wić grubszym głosem, bo chciał uchodzić za starszego, niż
był w rzeczywistości. Lepiej, by ten dzieciak się nie zorien­
tował, że ma do czynienia z zaledwie dwudziestopięcio-
latkiem, bo jeśli coś się nie powiedzie, młody naukowiec
znajdzie się w kłopotliwej sytuacji.
7
- Jesteś jeszcze niepełnoletni - oświadczył, próbując
uchodzić co najmniej za sześćdziesięciolatka. - To oznacza
pewne komplikacje, ale jak sądzę, uda nam się obejść przepi­
sy. Princeton chętnie pomaga zdolnej młodzieży. Poza tym...
- A jakim dysponujecie sprzętem? Na jakich kompute­
rach mógłbym pracować? Wiele innych uniwersytetów
składało mi już różne oferty.
Młody mężczyzna spojrzał na siedzącego przed nim
chłopca i pomyślał, że ktoś powinien był go udusić jesz­
cze w kołysce. Niewdzięczny mały...
- Jestem pewien, że nasz sprzęt okaże się całkiem od­
powiedni, gdyby jednak czegoś ci brakowało, bez proble­
mu ściągniemy, co potrzeba.
Chłopak był wysoki, ale bardzo chudy - jakby waga
nie mogła nadążyć za wzrostem. I chociaż miał jeden
z najwspanialszych mózgów stulecia, wyglądał jak postać
z książki o Tomku Sawyerze: jasne, nieposkromione wło­
sy, piegowata twarz i ciemnoniebieskie oczy ukryte za
szkłami dość grubymi, by można ich użyć jako szyb
w wielkiej ciężarówce.
Elijah J. Harcourt - tak brzmiało jego nazwisko. IQ po­
wyżej dwustu punktów. Prowadzi badania nad kompu­
terem nowej generacji, który potrafiłby samodzielnie
myśleć. Sztuczna inteligencja. Człowiek mówiłby kompu­
terowi, czego od niego chce, a maszyna sama decydowa­
łaby, jak to zrobić w najbardziej efektywny sposób. Zasto­
sowanie podobnego instrumentu dawałoby ludziom
niewyobrażalne możliwości.
Tymczasem ten mały, zadowolony z siebie smarkacz
zupełnie nie był wdzięczny za to, co mu oferowano -
a wręcz domagał się więcej! Młody naukowiec wiedział,
że ryzykuje swoją karierę, ale nie mógł już dłużej znosić
wahania chłopaka. Wstał i zgarnął dokumenty do teczki.
- Może powinieneś przemyśleć naszą ofertę - oświad­
czył, z trudem maskując gniew. - Rzadko komu składamy
8
podobną propozycję. Umówmy się, że dasz nam odpo­
wiedź do Bożego Narodzenia.
Chłopak nie okazał żadnych emocji. Zimny, mały gno­
jek, pomyślał mężczyzna. Zamiast serca ma pewnie kom­
puterowy chip. Może w ogóle nie jest istotą z krwi i kości,
a jednym ze swoich własnych wytworów? Lekceważąc
dzieciaka, poczuł się bardziej dowartościowany, bo jego
IQ wynosiło „zaledwie" 122.
Szybko uścisnął dłoń chłopca, odnotowując przy tym
w duchu, że za rok ten dzieciak będzie wyższy od niego.
- Odezwę się niedługo - rzucił na pożegnanie i wy­
szedł z pokoju.
Eli z trudem opanował drżenie. Choć na zewnątrz wy­
dawał się tak chłodny, w środku wszystko się w nim goto­
wało. Princeton! Kontakt z prawdziwymi naukowcami!
Z ludźmi, których interesowało w życiu coś więcej niż
ostatnie wyniki rozgrywek futbolowych.
Ruszył w stronę drzwi powoli, by jego rozmówca zdążył
się oddalić. Eli wiedział, że ten facet go nie polubił, ale dla
niego to nie pierwszyzna. Już bardzo, bardzo dawno temu
nauczył się nieufności wobec ludzi. Od czasu gdy skończył
trzy lata, wiedział, że jest inny niż reszta dzieci. Kiedy miał
pięć lat, matka zaprowadziła go do szkoły na testy kontrol­
ne, mające sprawdzić, do jakiej grupy należy go skierować.
Zajęta innymi rodzicami i dziećmi, nauczycielka poleciła
chłopcu wziąć z półki książkę i coś przeczytać. Miała na my­
śli jedną z wielu książeczek z obrazkami - chciała się jedynie
przekonać, które z dzieci rodzice nauczyli czytać, a które całe
życie spędziły przyklejone do ekranu telewizora.
Jak każde dziecko Eli chciał zaimponować nauczyciel­
ce, wspiął się więc na krzesło i zdjął podręcznik akademic­
ki pod tytułem „Zaburzenia dyslektyczne", a potem stanął
za plecami nauczycielki i zaczął półgłosem czytać pierw­
szą stronę. Eli miał naturę samotnika, a mama nigdy nie
zmuszała go do robienia rzeczy, na które nie miał ochoty,
9
właściwie więc nie kontaktował się z innymi dziećmi.
Dlatego nie miał pojęcia, że swobodne czytanie podręcz­
nika akademickiego w wieku zaledwie pięciu lat jest
czymś nadzwyczajnym. On chciał jedynie zdać test i do­
stać się do najbardziej zaawansowanej grupy.
- Już wystarczy, synku - przerwała mu matka, gdy
płynnie przeczytał pół strony.
-
Myślę, że pani Wilson za­
pisze cię tam, gdzie chcesz. Prawda, pani Wilson?
Mimo że był zaledwie pięciolatkiem, uwagi Eliego nie
umknął przerażony wzrok nauczycielki. Wyraz jej twarzy
z całą pewnością oznaczał: „A co ja mam począć z takim
wybrykiem natury?!".
Od pierwszych chwil w szkole Eli nauczył się, co to zna­
czy być innym. Szybko dowiedział się też, co to zawiść i sa­
motność w grupie. Tylko dla swojej matki był normalny. Ona
nie uważała, że jest dziwny: był po prostu jej dzieckiem.
Teraz, wiele lat później, wychodził ze spotkania z na­
ukowcem z Princeton, nie mogąc do końca opanować
zdenerwowania, kiedy jednak ujrzał Chelsea, natych­
miast posłał jej jeden ze swych rzadkich uśmiechów. Eli
miał sześć lat, gdy poznał Chelsea Hamilton, która nie by­
ła aż tak inteligentna jak on, ale wystarczająco bystra, by
mogli ze sobą rozmawiać. Na swój sposób Chelsea też na­
leżała do odmieńców. Pochodziła z niezmiernie bogatej
rodziny i już jako sześciolatka odkryła, że ludzie są bar­
dziej zainteresowani tym, co posiada, niż jaka jest. Tak
więc gdy Eli i Chelsea po raz pierwszy się spotkali - dwój­
ka „dziwadeł" w nudnej, niewielkiej grupie dzieciaków -
natychmiast zostali przyjaciółmi na śmierć i życie.
- No i co? - zainteresowała się Chelsea, schylając lekko
głowę, by spojrzeć Eliemu w oczy.
Pół roku starsza, dotąd była od niego wyższa, ale teraz
gwałtownie ją doganiał.
- Co ty tu robisz? - spytał, - Nie umawialiśmy się prze­
cież.
10
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sylwina.xlx.pl