Milosc zycia, eBooks txt

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
JACK LONDONMIŁOĆ ŻYCIAPRZEŁOŻYLI ZYGMUNT GLINKA, KAZIMIERZ PIOTROWSKIJack London urodził się w roku 1876 w San Francisco jako syn zubożałego trapera.Biedazmusza go do pracy od wczesnego dzieciństwa. Jako kilkuletni chłopak sprzedajegazety. Wczternastym roku życia pracuje w fabryce konserw. W szesnacie lat póniej, wroku 1906, wjednej z nowel opowie London wstrzšsajšcš historię chłopca, który załamuje siępodbrzemieniem nędzy, pracy ponad siły, odpowiedzialnoci za utrzymanie rodziny.W 1893 roku niespełna osiemnastoletni London bierze udział w konkursieliterackimjednej z gazet w San Francisco i zdobywa pierwszš nagrodę za szkice pt. Tajfunu brzegówJaponii.W roku 1897 wyrusza na Alaskę, gdzie wybucha goršczka złota. Po roku, ciężkochory naszkorbut, wraca do San Francisco. Nie zrobił majštku w Klondike, ale z krainyzłotaprzywiózł ogromne bogactwo wrażeń i dowiadczeń. Znów zaczyna pisać,jednoczenie wgoršczkowym popiechu uzupełniajšc wykształcenie. Wreszcie w jednym z czasopismukazuje się pierwsza jaskółka, nowela Za zdrowie wędrowca na szlaku,opublikowana wroku 1898.Zew krwi, który w wydaniu ksišżkowym ukazał się w roku 1903, przynosiLondonowiwiatowš sławę. W rok póniej przybywa czwarty zbiór opowiadań, Wiara wczłowieka.Następne dwa lata to okres najżywszej działalnoci politycznej pisarza, ale wroku 1907wychodzi kolejny zbiór nowel, Miłoć życia.Dorobek literacki pisarza obejmuje m.in. najbardziej znanš i jednš z najlepszychautobiograficznš powieć Londona Martin Eden (1909) oraz dwa zbiory nowel:Opowieciz Mórz Południowych (1911) i Dom pychy (1912).MIŁOĆ ŻYCIABo ze wszystkiego to tylko zostanie:Żyli i w koci grali o swój los.Zysk im przyniosło jednak owo granie,Choć złota przy nim postradali stos.Kulejšc zeszli z trudem na brzeg strumienia; raz nawet pierwszy z dwu idšcychzachwiałsię wród porozrzucanych bezładnie ostrych głazów skalnych. Byli znużeni isłabi, a twarzeich miały tępy wyraz cierpliwoci, jaki pojawia się po ciężkim i długotrwałymznoju.Obładowani byli tobołami przytroczonymi do pleców. Rzemienie przecišgnięte wokółczołaułatwiały dwiganie ciężarów. Każdy z nich niósł strzelbę. Wlekli się zgarbieni,zpochylonymi ramionami i niżej jeszcze zwisajšcš głowš, z oczyma wlepionymi wziemię.,Przydałyby się teraz ze dwa naboje z tych, comy zostawili w naszej kryjówcerzekłczłowiek idšcy z tyłu.Głos jego był całkiem pozbawiony wyrazu. Mówił bez zapału, toteż mężczyzna,którywłanie zstępował w potok, mlecznš pianš obryzgujšcy głazy, nie odpowiedział muwcale.Drugi wędrowiec wszedł również do wody, krok w krok za pierwszym. Nie zdjęliobuwia,ponieważ woda była lodowato zimna tak zimna, że odczuwali ból w kostkach, astopyzupełnie im zdrętwiały. Miejscami pršd podcinał im kolana, z trudem wtedyutrzymywalirównowagę.Ten, który szedł z tyłu, poliznšł się na gładkim kamieniu, zdołał jednakgwałtownymwysiłkiem utrzymać się na nogach. Krzyknšł przeraliwie z bólu. Był słaby iotumaniony.Zachwiał się i wolnš rękę wycišgnšł przed siebie, jak gdyby szukał oparcia wpowietrzu.Kiedy odzyskał równowagę, dał krok naprzód, ale znów się zachwiał, zatoczył iomal nieupadł. Wtedy zatrzymał się i poczšł patrzeć za odchodzšcym towarzyszem, którynawet nieodwrócił głowy.Stał tak chwilę i jakby walczył ze sobš. Wreszcie zawołał:Słuchaj, Bill, zwichnšłem nogę.Bill brnšł dalej w mlecznej wodzie i nawet się nie obejrzał. Towarzysz patrzałza nim. Najego twarzy malowało się otępienie, a oczy miały wyraz oczu rannego jelenia.Bill wdrapał się na przeciwległy brzeg strumienia i nie oglšdajšc się szedłprzed siebie.Człowiek stojšcy w wodzie nie spuszczał zeń wzroku. Wargi zadrżały mu nieco wrazzokrywajšcym je szorstkim, ciemnym zarostem. Próbował zwilżyć je językiem.Bill! zawołał jeszcze raz.Był to błagalny okrzyk silnego człowieka w rozpaczliwym położeniu. Lecz Bill nieodwrócił głowy. Kutykał dalej pokracznie, wlokšc się w górę po łagodnym zboczukuzarysowujšcemu się miękko na tle nieba grzbietowi niewysokiego wzgórza. Pochwili minšłszczyt i znikł. Wtedy człowiek stojšcy w strumieniu z wolna objšł spojrzeniemkršg wiata,który pozostał mu teraz, gdy Billa już nie było.Nad horyzontem słońce wieciło mętnie, zakryte niemal przez bezkształtnš mgłęsprawiajšcš wrażenie jakiej gęstwy pozbawionej konturów i jakby niematerialnej.Wyjšłzegarek, opierajšc cały ciężar ciała na jednej nodze. Była czwarta. Ponieważmusiał to byćkoniec lipca albo poczštek sierpnia dokładnej daty nie znał, mógł się mylić otydzień czydwa słońce powinno było wskazywać w przybliżeniu północny zachód. Spojrzał kupołudniowi i uprzytomnił sobie, że gdzie poza tymi nagimi wzgórzami znajdujesię WielkieJezioro Niedwiedzie. Wiedział również, że w tym włanie kierunku Kršg Polarnyprzecinaswym niegocinnym szlakiem wielkie pustkowia Kanady. Rzeczka, w której terazstoi, musibyć dopływem Rzeki Miedzianej ta za, płynšc ku północy, wpada z kolei doZatokiKoronacji i Oceanu Północnego. Nie był tam nigdy, ale oglšdał kiedy te okolicena mapcewydanej przez Towarzystwo Zatoki Hudsona.Raz jeszcze oczy jego ogarnęły otaczajšcy go kršg wiata. Nie był to widokpocieszajšcy.Wszędzie naokoło ten sam falisty zarys niewysokich wzgórz. Ani drzew, anikrzaków, anitraw nic prócz straszliwej pustki szybko napełniajšcej oczy przerażeniem.Bill! wyszeptał raz i drugi. Bill!Skurczył się poród pienistej wody, jak gdyby ogrom przestrzeni cišżył na nimwszechwładnie, brutalnie miażdżšcy go swš majestatycznš grozš. Człowiek poczšłtrzšć sięjak w febrze, aż strzelba wysunęła mu się z ręki i plusnęła o wodę. To goocuciło. Stłumił wsobie strach, natężył całš wolę i szukajšc w wodzie po omacku natrafił nastrzelbę.Potem przesunšł tobół ku lewej strome pleców, żeby ulżyć nadwerężonej nodze.Wreszcie,ciężko dyszšc, jšł z wolna i ostrożnie kierować się ku brzegowi.Nie zatrzymał się. W szaleństwie rozpaczy, nie zważajšc na cierpienie, wydostałsię pozboczu aż na grzbiet wzgórza, za którym znikł jego towarzysz. Ale ze szczytuujrzał płytkšdolinę bez ladu życia. Ponownie zwalczył strach, przesunšł tobół bardziejjeszcze na lewo ipokutykał w dół po zboczu.Dno doliny było grzšskie od wody, którš gęsty, gšbczasty mech utrzymywał tuż podpowierzchniš. Woda tryskała spod stóp za każdym krokiem, a gdy tylko wycišgnšłnogę,ruchowi temu towarzyszył chlupišcy odgłos mokrego mchu, niechętnie zwalniajšcegojš zuchwytu. Zdobywał sobie drogę od jednej kępki do drugiej i szedł po tropietowarzysza,szlakiem drobnych odłamków skalnych, rozsypanych niby wysepki na morzu mchu.Chociaż samotny, nie czuł się jednak zgubiony. Dalej wiedział o tym dobrzedojdziedo okolicy, gdzie uschłe jodły i sosny, skarlałe i pokurczone, otaczajš brzegjeziorka dookolicy, która w mowie krajowców zwie się titchinnichilie, co oznacza krainępatyków.Do jeziorka wpada strumień, którego wody nie sš już mlecznie zabarwione.Pamiętałdokładnie, że strumień ten pokryty jest trzcinš, lecz nie ma tam drzew. Jegobrzegiem dojdzieaż pod przełęcz, skšd strumyk bierze poczštek. Minšwszy przełęcz, dotrze domiejsca, skšdsšczy się inny strumyk, który płynšc już ku zachodowi doprowadzi go do rzekiDease.Tam, przy ujciu, pod przewróconš łódkš zawalonš wielu głazami, mieci siękryjówka, gdzieleżš naboje do jego pustej strzelby, haczyki do łowienia ryb, wędki, niewielkasieć, sidła awięc wszystko, czego potrzeba do zdobycia pożywienia. Tam też znajdzie garćmški,kawałek słoniny i nieco fasoli.Tam wreszcie oczekiwać go będzie Bill i razem popłynš z brzegiem rzeki Dease napołudnie do Wielkiego Jeziora Niedwiedziego. Jezioro to przemierzać będš kupołudniowi,aż dosięgnš rzeki Mackenzie. Stamtšd ruszš dalej na południe, zima za na próżnobędzie ichgoniła, chociaż lód pokrywać zacznie zatoczki przybrzeżne, a dni stanš się zimnei wietrzne.Wcišż dalej na południe aż do jakiej ciepłej izby w faktorii TowarzystwaZatoki Hudsona,tam gdzie ronie wiele wysokich drzew, a żywnoci będzie, ile dusza zapragnie.Tak rozmylał człowiek posuwajšc się mozolnie naprzód. Zmagał się za nie tylkozeswym ciałem, ale także i z mylami, usiłujšc przekonać samego siebie, że Billnie zdradził, żeBill na pewno czeka na niego koło kryjówki. Należało zmusić się do tej wiary, boinaczej, czywarto było walczyć? Lepiej położyć się i umrzeć. Gdy więc mglisty kršg słońcazapadał zwolna ku północnemu zachodowi, wędrowiec przemierzył po wielekroć w myli każdšpiędswej drogi na południe, drogi, którš wraz z Billem uciekać będš przednadchodzšcš zimš.Przejrzał też w myli stokrotnie zarówno żywnoć schowanš w kryjówce, jak ileżšcš naskładzie w Towarzystwie. Od dwóch dni nie jadł wcale, a od dawna nie pożywiałsię do syta.Co chwila schylał się, zrywał rosnšce wokół blade jagody, wkładał je do ust, żułi połykał.Jagody te składały się z odrobiny ziarna zawartej w odrobinie wody. Wodarozpływała się wustach, ziarnka za miały smak cierpki i gorzki. Wiedział, że nie posili siętymi jagodami, żułje jednak wytrwale z wiarš, która silniejsza nad wiedzę drwiła sobie zdowiadczenia.O dziewištej wieczorem odbił sobie palec u nogi o występ skalny, po czym zsamegoznużenia i wycieńczenia zachwiał się i upadł. Przez pewien czas leżał na bokubez ruchu.Potem wyliznšł się z opasujšcych go rzemieni i z trudem przybrał postawęsiedzšcš. Nieciemniło s... [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sylwina.xlx.pl