Miraz milosci, eBooks txt

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
MARTA TOMASZEWSKAMIRAŻ MIŁOCI, MIRAŻ MIERCIPejzaż z PsemDoszli do szosy.Leżała płasko u stóp wzgórza, zjeżonego długimi tyczkami, których kanciastšostroć łagodził połyskliwy, zielonkawy nalot, unoszšcy się od ziemi jak mgiełkaoddechu. Gigantyczny klosz wiatła przykrywajšcy wzgórze, osiadłszy na tejchybotliwej zielonoci chwieje się lekko, kołysze, bezdwięczny wszakże, codoskwiera do tego stopnia, aż ma się ochotę krzyknšć, podpowiedzieć: dzwoń, takbardzo w swym rozkołysaniu przypomina dzwon, a dzwon zresztš jest, pewnie nawetkilka dzwonów, tyle, ile może się pomiecić w wieży niewielkiego kociółka,wyrastajšcego ze szczytu wzgórza tš wieżš włanie, cienkš, spiczastš jak tyczkawbita pod koniec, albo na poczštku (chyba na poczštku, bo lżej z góry) wbijaniaszarych kanciastych patyków, po których teraz, wiosnš 1977 roku pięły siępierwsze kryzowane listki winoroli. Pies skacze do przodu i zawisa na smyczynie rezygnujšcy jednak: czujnymi bursztynowymi oczami wypatruje kolejnej luki wnawałnicy samochodów gotów skoczyć znowu, przelecieć szosę; nie rozumie dlaczegozatrzymali się tutaj i stojš na jej brzegu, jak gdyby tam, po drugiej stronienie widniał prosty, oczywisty cišg dalszy rozpoczętego przed dwiema godzinamispaceru: szeroka, kamienista droga zachęcajšco przystawiona do stromizny zbocza,na skraju winnic włanie.Spokój Simplet, spokój mówi Manfred, smycz nacišgnięta do oporu wżera się wjego dłoń, od razu przerzucajšc pomost pomiędzy tš chwilš, a owš niedawnominionš, kiedy wynurzywszy się z polnej cieżki, wpadajšcej do rozległegopodwórca, położonej na niewielkim wzniesieniu farmy, dla obejrzenia którejprowadził tędy Antoniego, zobaczyli wielkiego, czarnego psa. Simplet szarpnšłsię na smyczy: wciekły brutalnie zahamowany skok, a tamten stał nieporuszony,po prostu stał i patrzył nieporuszony, rozluniony, co było tak zaskakujšconieprawdopodobne, że Manfred, owładnięty rosnšcym z każdš sekundš irracjonalnymniepokojem, nie dostrzegł zrazu pysznej urody psa, nie czuł też tnšcego naciskuowiniętej ciasno wokół dłoni smyczy, którš Simplet nacišgał siłš swegorozjuszenia imuskułów; czarny dog przewyższał go wzrostem, ale bokser Manfreda, bynajmniejnie ułomek, miał potężniej sklepionš pier i wyglšdał przy tamtym, długonogim,arystokratycznie smukłym, jak oblężniczy taran przy pięknym, rycerskimmuszkiecie. Spokój Simplet, spokój powtarzał Manfred, a mówił to w takisposób, jakby uspokajał sam siebie; zapomniało wszystkim, co nie było czarnym dogiem zagadkowo spokojnym, choć miał za sobšdrzwi swego domu, a przed sobš o rzut kamieniem intruzów z rwšcym się do walkibokserem, zapomniał nawet o Antonim, o jego lęku przed dużymi psami zwłaszcza, oczym wiadczyło to, co powiedział zanim oprzytomniał: nie przejdziemypowiedział id popro, aby go na chwilę zabrali, a oprzytomniał, naprawdęotrzšsnšł się dopiero wówczas, gdy zobaczył, dostrzegł wiadomie, że Antoni jestjuż w połowie drogi do drzwi, przed którymi czarny pies stał nieporuszony, kiedyza zrozumiał co widzi, już nie było sensu wołać: wracaj, robić cokolwiek. Smyczwżerała się w dłoń o wiele mocniej niż teraz, gdy zatrzymali się na brzeguszosy, ale dopiero teraz odczuwa tamten ból. Obraca głowę ku Antoniemu i od razuwie, że Antoni przez cały czas (ile czasu?) patrzy na niego, że cišgle byli tam,na podwórzu farmy, przez który Antoni cišgle szedł swobodnym, niepiesznymkrokiem prosto na psa i że co ważniejsze przystanęli, zatrzymali się przedpierwszš wymagajšcš zatrzymania, krótkiego bodaj postoju przeszkodš, gdyż choćod owej chwili rozpiętej między nimi dwoma jak płótno na stalugach minęło sporoczasu wypełnionego nie tylko milczeniem, ani jedno słowo nie zmšciło szczególnejciszy jaka nastaje po wyjštkowo intensywnym doznaniu, po wstrzšsie ruszajšcym zposad bryłę chwiejnej równowagi ludzkiego wnętrza, a przecież musi pać chociażjedno, jeżeli łšcznoć ma być przywrócona, jeżeli barwy i kształty wiata majšodzyskać realnoć i dalej, jak poprzednio, pełnić zbawczš rolę kul inwalidzkich,czy też by pozostać w realiach opisywanego pejzażu tyczek, wokół którychoplata się wiotka gałš winoroli.Wysokie czoło Manfreda przecina zmarszczka. Antoni dostrzega pytanie formujšcesię za tym czołem, formujšce się z wyranym trudem; Manfred lubi sam znajdowaćodpowiedzi i dršży interesujšcy go problem, wytrwale, pracowicie jak wgryzajšcysię w drzewo kornik. Wyraz jego podpuchniętych oczu mówi, że jeszcze niekapituluje, że to, co powie, powie wbrew swojej woli, pod przymusem. Wysiłek,koniecznoć zrozumienia i walka ze słabociš, która domagała się postawieniapytania, dajš komiczny efekt, Antoni umiecha się i wtedy niespodzianie odkrywa,że nie wiedzšc o tym umiechał się przez cały czas, co prawda innym umiechem,ale znajomym, dojmujšco rozpoznawalnym, jak cios pięci uderzajšcy po raz drugiw to samo miejsce.Dlaczego zaczyna wreszcie Manfred, nie kończy, może dokończył, tylko dalszesłowa niknš w hałaliwym jazgocie przetaczajšcego się szosš kontenerowca, którybyć może jedzie tš drogš włanie po to, żeby pytanie zostało nie dokończone,żeby cišg dalszy nie zakłócił głębokiego, pulsujšcego sensu zawartego wewszystkich zwišzanych z tš sprawš dlaczego, nie zakłóca, choć Antoni odpowiadana to, co być może było wypowiedziane i zanikło: dlaczego poszedłe? (ale równiedobrze mogło to być: dlaczego ten czarny dog zachowywał się tak dziwnie),odpowiada jednak z należytš, godnš sytuacji wieloznacznociš.Kolory mówi z wolna przenoszšc wzrok z twarzy towarzysza na wzgórze, całe wpotokach słonecznego blasku, przykrywajšcego je niby gigantyczny klosz zpolniewajšcego zielonkawo wiatła.Jest malarzem, odpowiedział jak malarz, a choć w tym lakonicznym wytłumaczeniukryje się tylko częć prawdy, Manfred, który to niejasno wyczuwa, natychmiast jeprzyjmuje, bowiem znowu widzi tamtš scenę, widzi inaczej, uwiadamiajšc sobiezarazem do jakiego stopnia jego wzrok uwięziony był wówczas, zniewolony tylkojednš kolorowš plamš: czerniš psa, a zresztš i tej czerni mimo, że sam jakoarchitekt oko miał wyczulone na barwy, właciwie nie zauważał: widział psa itylko psa, podobnie jak jego własny pies, wibrujšcy na smyczy niby kamień wwidełkach procy Dawida szykujšcego się do pojedynku z Goliatem; teraz runęły nańbarwy, piękne przeciwstawienia czerwieni i zieleni, czerni i bieli, mocnybłękit, ciemna mied pod błękitem, bladoliliowe cienie, barwy mocne, soczyste,niewštpliwie mogły uroczyć i Antoniego, który od kolejnego, jak się zdawałodefinitywnego, bo przypieczętowanego rozwodem rozstania (ale przecieżprzyjechał) z Sarš, znowu lwiš częć roku spędzał w swej chacie zaszytej wdżungli BeauVallon na wyspie Mahé największej z wysp archipelagu Seszele, awięc żył w słońcu nieporównanie mocniejszym, przejrzystoci powietrza bardziejjapońskiej, mogły, czy jednak były silniejsze niż zdradziecko opanowujšcywiadomoć, niemal fobistyczny lęk? Manfred pochyla głowę w nagłym poczuciuwiny.Chodmy mówi Antoni. Manfred podnosi głowę, spoglšda w jego dobre, głębokie,bršzowe oczy i czuje się jeszcze bardziej winny, jeszcze bardziej obcišżony.Sara ma rację myli z buntem, który dobrze zna i którego nie lubi tego gonie sposób znieć: wszechogarniajšce przebaczenie, wszechogarniajšcewspółczucie. Bogu przystoi, człowiekowi nie, człowiek nie ma prawa wznosić sięaż tak wysoko, właciwie to wyklucza ze wspólnoty ludzkiej bardziej niżzbrodnia; no oczywicie: usprawiedliwiasz zbrodnię. Nienawistny głos nieczystegosumienia. Nieczystego sumienia narodu.Stoi ciężki, zwalisty, ciemnoniebieska koszula wpuszczona w spodnie o niemal tymsamym odcieniu ładnie kontrastuje z rudawymi nieco włosami, teraz pociemniałymiod potu, spodnie, zawsze trochę za obszerne przytrzymuje skórzany pas niedbalezapięty, obsuwajšcy się nisko na brzuch, ale nie jednolitoć ubioru, nieskórzany, prawie wojskowy pas, a gęstniejšca twardoć spojrzenia sprawia, że tenczterdziestotrzyletni mężczyzna, który nigdy nie nosił munduru, przez chwilęwyglšdał jak umundurowany, a zresztš być może Antoni nie musiał by przez tęchwilę walczyć z naporem przygaszonej zieleni grubymi pocišgnięciami pędzlapokrywajšcymi ultramarynę, gdyby nie wstrzšsajšce odkrycie sprzed godziny.Chodmy powtarza kładšc rękę na ramieniu towarzysza, kładzie rękę na jegoramieniu ciepło, serdecznie, ultramaryna zapłonęła wiatłem, dobry poczciwywojak Szwejk, wychynšł zza butnej zjawy w kolorze feldgrau, Simplet warujšcy znosem w kurzu drogi zrywa się ochoczo, jakby wyczuł, że niezrozumiały postójwreszcie dobiegł kresu, że wreszcie mu pozwolš przebiec szosę, uciec odsamochodów bzykajšcych natrętnie koło jego nieprzyciętych uszu, pozwolono mu,wpadł w pierwszš lukę, cišgnšc za sobš Manfreda jakby w obawie, że się rozmyli.Antoni zostaje o pół kroku w tyle, idzie po gładkiej bitumicznej nawierzchni zuczuciem, że przekracza Rubikon, jest to uczucie irytujšce, irytujšcopompatyczne, literacko sztuczne, mieszne po prostu wobec upojeniawypełniajšcego go od stóp do głów, kiedy szedł przez podwórzec starejberneńskiej farmy, wtopionej w lżejszy pejzaż kantonu Vaud, szedł beztroski,swobodnie, ogarnięty poczuciem własnej mocy, pewnociš, że przekraczanieprzekraczalne, że jak marzył o tym niejeden urzeczony wizjš artystawchodzi w tworzony obraz, że zwyciężył; on Antoni Le Clef, lat pięćdziesištjeden nie praktykujšcy doktor medycyny, wzięty malarz kolorysta zwyciężył wodwiecznym pojedynku twórcy ze Stwórcš, zwyciężył, gdyż podjšł wyzwani... [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sylwina.xlx.pl