Mgla nad dolina wiatrow, eBooks txt

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Krystyna BoglarMgła nadDoliną Wiatrówгш -tt-liii'■ ■■: -/fIlustrowałZygmunt ZaradkiewiczWffl Krajowa Agencja WydauRedaktor techniczny Urszula Muzal-DębskaKRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA RSW „PRASA-KSIĄ2KA-RUCH" WARSZAWA 1980Wydanie III. Nakład: opr. brosz. 45 000 + 160 egz. орг. tw. 5000 + 100 egz. Ark. wyd. 3,76 ark. druk. 7.13. Papier offsetowy ki. III. 80g A1 Nr prod. 1-1/2466/77 Druki oprawa-. RSW „PKR" Zakłady Graficzne Ciechanów, ul. Moniuszki17/19 z. 748/79. Cena: opr. brosz. 18 zł opr. tw. 30 złS6~Ał^oŚ4Rozdział IZima była niezwykle ostra. Nawet wartkie górskie strumienie z trudem torowały sobie drogę pomiędzy wypiętrzonymi zwałami lodu. Śnieg pogrzebał i wody, i ziemię. Zwierzyna wychynęła z lasów i podchodziła niemal pod samą wieś, szukając pożywienia. Napełniano karmniki, rozrzucano siano i otręby. Wszystko to jednak bardzo oszczędnie. Ludziom też było ciężko, w niejednej chałupie brakowało ziemniaków i nafty.W Dolinie Wiatrów domy przysiadły pod grubymi poduchami śniegu. Słońce wstawało późno, było blade i zaspane. Od czasu do czasu górą szedł podmuch ostrego wichru. Wtedy świerki zrzucały połyskujące tumany śnieżnego pyłu i z ulgą prostowały ciemnozielone gałęzie. Potem znów sypał śnieg i świat powoli znikał, zapadał się i kurczył. Niebosiężne świerki i jodły wydawały się wtedy ledwie porosłym stok3młodniakiem. Znikały płoty, wypełniały się przecierane z wysiłkiem ścieżki. Tam gdzie w jesieni sterczały jeszcze kapuściane głąby, widać było drobniutkie ślady przycupniętych w bruzdachzajęcy.Tego pamiętnego dnia słońce wstawało szczególnie ospale i niechętnie. Ukośne promienie nie rozjaśniły leśnych przecinek, nie rozbłysły tysiącami iskier w zlodowaciałej szreni. Kolor nieba podobny był do źle wypranej bielizny, suszonej na ciemnym i zatęchłym strychu. Dygotały z zimna wróble, dygotali ludzie.Janusowa szybko narzuciła chustkę i wsunęła nogi w rozdeptane kapcie. Zapalona zapałka trzasnęła i zgasła. Trzeba spróbować jeszcze raz... Odkryte kolana drżą. Chłód wdziera się w każdy centymetr skóry. Miga płomyk, liznął zmiętą kulkę papieru, pożera ją, rozświetla się i wybucha... Drobne drzazgi chwytają ogień. Za chwilę z kuchennego pieca dolatują trzaski i pomruki. Iskry tańczą swój codzienny taniec.— Szymek!Cisza. Z łóżka nakrytego wielką pierzyną w kraciastej powłoczce dobiega sapanie.— Szymek! Wstawaj!Janusowa podchodzi bliżej. Na drewnianych balach pod okapem wychylają się z ram poczerniałe twarze świętych.— Szymek, czas do szkoły!Kraciasta pierzyna poruszyła się ukazując we wgłębieniu kępkę zwichrzonych włosów.4Głębokie ziewnięcie podobne było raczej do jęku. Zaszeleścił siennik jakoś gniewnie, niecierpliwie.— Mamo, która godzina?— Szósta. Wstawaj! Przypilnuj ognia pod kuchnią. Idę do obory.— Aha.Szymek skulił się pod pierzyną. Było mu dobrze. Jak ognia bał się tego momentu, gdy wyciągniętą bosą stopę sparzy chłód. Leżał w łóżku z otwartymi oczyma i śledził szary prostokąt okna. W półmroku coś się ruszało, ni to dym, ni to cienie. Zresztą zaraz znikało w piecu.Szymek westchnął i jednym susem wyskoczył z łóżka. Byle bliżej ognia i złudnej nadziei ciepła. Raz-dwa włożył spodnie, ręką przygładził włosy. Otworzył drzwiczki i dorzucił parę polan. Ogień mlasnął z zadowoleniem. Chłopiec podskoczył parę razy i przypadł nosem do szyby. Z gałęzi pobliskiej czereśni sfrunęła spłoszona wrona machnąwszy czarnymi piórami. Z obory doleciał ryk dojonej Krasuli. Ogień wesoło buzował rozjaśniając izbę. Wyjrzały dobrze znane sprzęty: ciężki stół i rzeźbiona ława. Było swojsko, dobrze i przytulnie.Na dworze ranek wymiatał z doliny mroczne cienie. Janusowa ze skopkiem stanęła w drzwiach. Mróz wdarł się do izby. Zapachniało lasem i spienionym mlekiem.— Zamknij za mną. Czemu łóżko nie posłane?5— Zaraz, mamo, zaraz. Widzieliście sikorkina czereśni?— Co ty, Szymek, jakie sikorki? Krowędoiłam...Mleko pluszcze wlewane szeroką strugą. Kropla upadła na żelazną płytę. Zasyczała i znikła.Szymek walczy z kraciastą pierzyną, która w żaden sposób nie chce się zmienić w równą, gładką powierzchnię.— Tu góry, tu równina — mruczy chłopiec przyciskając dłonią oporne płótno. — Tu Dolina Wiatrów, a tu szczyt... Ho, ho, całe Tatry jak na dłoni! A teraz strumienie... — Palce chłopca żłobią w miękkim puchu szerokie, kręte wgłębienia.— Szymek, uważaj no na mleko ! Co ty tamrobisz?.Stuknęły drzwi. Znów wdarła się struga zimnego powietrza. Słychać, jak śnieg skrzypi pod wojłokowymi podeszwami.Skrzyp. Skrzyp. Skrzyp.Szymek stoi nad parującym garnkiem. Zagapił się w rój powietrznych banieczek wyskakujących z nagła na powierzchnię mleka. „Ciekawe, czy moje sikorki wrócą, aby dziobać zawieszony kawałek słoniny? Jaka tam słonina ! Zwykła skórka! Zapasy w komórce stopniały, a mróz trzyma. Końca nie ma z tą zimą! — myśli chłopiec pochylony nad garnkiem. — Zające na nic zmarzną i kuropatwy... Trzeba zajrzeć6pod las, czy kłusownicy znów nie-poustawiali sideł..."— Szymek, bój się Boga! Mleko kipi, a ty stoisz jak słup!Janusowa zręcznym ruchem zsuwa sagan z ognia na bezpieczny brzeg płyty. Biała piana zwęgla się sycząc na rozpalonej fajerce. Na ściankach garnka schnie biały osad. Jak śnieg.Szymek powoli pije gorące mleko. Niespokojnie zerka w stronę okna. Barwnych sikorek ani śladu. Za pagórkiem wzdłuż drogi czernieją splątane krzaki tarniny. Dalej stok pochyły, stromy i już granica lasu. Grupa świerków wyraźnie odcina się od bieli śniegu. Poszedłby tam, bo te wnyki...— Kończ już, spóźnisz się! — zakrzyknęła Janusowa. —Tyli kawał do szkoły ! —Skrzętnie zebrała z wyszorowanych do czysta desek stołu okruszyny chleba. — Nikt nie pomyśli o tym, ze zimą ciężko jest dzieciom chodzić dziewięć kilometrów!— Czasem ktoś podwiezie — mruknął Szymek ładując do teczki kolorowe ołówki.— Kto? Stary Józwa swoją łysą kobyłą?— Józwa też. Często dowozi nas do przecinki. Teraz to nic, w roztopy gorzej!— Droga niby nowa, pługi przecierają, ale to daleko.— Daleko.Zaskrzypiała furtka. Burek zaszczekał głuchym basem, ale widać poznawszy przybysza.7skulił ogon pod siebie i wlazł z powrotem do ciepłej budy. Tam, w słomie, czekały na niego resztki snu.Ktoś głośno tupiąc strzepuje z butów śnieg. Janusowa odwraca głowę. Na jej twarzy migocze gorący odblask ognia.— A, to ty. Wchodź, bo zimno naleci.— Wojtek? Cześć — mruczy Szymek przecierając wytartym mankietem jakąś plamkę na okładce zeszytu. — Fajnie, że przyszedłeś. Nie lubię sam turlać się po szosie. Skąd wiedziałeś, że jeszcze jestem w domu?Wojtek spogląda z ukosa na przyjaciela. Ciepła czapka wciśnięta głęboko na uszy, czerwony szalik ciasno owija szyję.— Coś ty? Śladów nie było !— Czego? — dziwi się Szymek.— No, śladów. Od domu do furtki. Przecież nie przefrunąłeś! W nocy trochę padało i leży świeży puch. Tylko do obory ktoś chodził...— Patrzcie go! — kręci głową Janusowa. — Ale wykombinował! Zawsześ taki mądry?— Ja tam nigdy głowy nie tracę! —śmieje się chłopiec.Janusowa z troską spogląda na jedynaka.— Szymek, postaw kołnierz. Mróz mocny. A może byś nie szedł? Co, synku?— Eee tam, proszę pani, wcale nie jest tak źle! Jak się pospieszymy, to nas Józwa podwiezie do przecinki. To już dwa kilometry. Potem może jakiś samochód...8— Akurat! —wzruszył ramionami Szymek. Wziął z krzesła gruby sweter i wciągnął go przez głowę. Jeszcze czapka, teczka...— Trzeba co kupić w Ruciankach, mamo?— O rety, całkiem bym zapomniała! Sól! Nie mamy już prawie wcale soli! Gdzie są pieniądze?— W puszce po landrynkach — przypominaSzymek.— Masz. A nie zgub!Szymek uśmiecha się. Zawsze tak samo! Zawsze te słowa: ,,a nie zgub", choć nigdy jeszcze nie zgubił ani grosika. Teraz też pięciozłotówka ląduje bezpiecznie w przepaścistej kieszeni kurtki.Wychodzą. Płuca chłoną ostre powietrze. Szymek wzdryga się z zimna. Burek nie wysta^ wił nawet nosa na pożegnanie, tylko szczęka wewnątrz budy pustą blaszaną miską. „Głodny" — myśli chłopiec i ogląda się za siebie. Matka wychodzi właśnie z chałupy z garnuszkiem w ręku. „Będziesz miał swoje śniadanie, piesku. Ja już o tym wiem, a ty dopiero zachwilę!"Śnieg trzaska jak rozbite szkło. Mróz tnie nożem. Obłok pary z ust rozpływa się w powietrzu. Tuż za furtką ścieżka przecina ukosem pole Wawrytków i wspiąwszy się na mały pagórek, opada ku drodze. Chłopcy idą gęsiego. Od czasu do czasu wrony jak ziarnka rozsypanego maku podrywają się z pagórka i szybują ku wsi.10Szymek zadarł głowę do góry i odprowadza wzrokiem lecące ptaki. Szedł tak nie patrząc zupełnie pod nogi. Na wzgórku pośliznął się na zamarzniętej grudzie i zjechał parę metrów w dół.— Ale fiknąłeś! —zaśmiał się Wojtek przystając.— No. Zagapiłem się na wrony — odparł Szymek gramoląc się ze śniegu.Wojtek stał na szczycie pagórka i wymachiwał teczką.— Juhuuuu! — góralski okrzyk przeciął ciszę ranka. — Szymek, gazu! Stary już jedzie !Obaj chłopcy puścili się pędem w dół po stromym zboczu.Józwa nadjeżdżał saniami zaprzężonymi w kobyłę równie starą jak on sam. Górale mówili że stary ma już przeszło sto lat, ale Józwa nigdy tego me potwierdził. Kiwał głową i pykał z nieodłącznej krótkiej fajeczki, a dziecinnie niebieskie oczy śmiały się w pomarszczonej twarzy. Sanie też były niezwykłe. Przeznaczone do zwożenia drzewa z lasu, nie miały tylnego oparcia tylko długą, szeroką deskę, na którą łatwiej było ładować okorowane jodłowe pnie.Chłopcy dopadli sań zaraz za kapliczką. Ze śmiechem rzucili teczki i wskoczyli na wymoszczone słomą siedzenie.Józwa nie odezwał się ani słowem. Cmoknął tylko na wyłysiałą kobyłę, aż ta odwróciła łeb i zastrzygła uszami. jej wzrok wyrażał prawie ludzkie, głębokie zdziwienie.11__ Ledwieśmy zdążyli! — zaśmiał się Woj-te кStary pokiwał głową. Z niewielkiej odległościwyglądał jak ... [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sylwina.xlx.pl