Michael Gerber - Barry Trotter 01 - Barry Trotter i bezczelna parodia, E-BOOK Wydawnictwa

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Barry Trotter I
Bezczelna
Parodia
OD AUTORA
Wszelkie przypadki niestandardowej pisowni, gramatyki czy interpunkcji
uznaje się niniejszym za
zamierzone
i winny być traktowane jako dowcippy.
SPIS TREŚCI
kiepskich książkach, takich jak ta)
ROZDZIAŁ 1
KŁOPOT Z GUMOLAMI
Szkoła Czarnoksiężników Hokpok była najsłynniejszą instytucją
edukacyjną w magicznym świecie, a Barry Trotter jej najsłynniejszym uczniem.
Sama jego obecność sprawiała, że co roku na każde wolne miejsce w Hokpoku
zgłaszało się dwudziestu kandydatów niezważających na niezwykle
wygórowane czesne. W rezultacie Barry i szkoła zawarli niepisane
porozumienie: niezależnie od swych stopni Barry mógł pozostać w Hokpoku tak
długo, jak tego pragnął. Właśnie rozpoczął jedenasty rok nauki. Umowa ta
uwolniła go od irytującej potrzeby uczenia się; dzięki niej każdy wieczór z pory
szaleńczego wkuwania zamienił się w porę odprężenia i kontemplacji wydarzeń
minionego dnia. Pozostawało też sporo czasu na psoty.
Rozwalony wygodnie w rozłożystym fotelu sali wspólnej Grafittonu przed
wielobarwnym paleniskiem Barry w milczeniu żałował pozostałych uczniów. A
także nauczycieli - w istocie każdego, kogo życie nie potoczyło się tak
nieskazitelnie wspaniale, jak jego własne. Podkręcił dźwięk w słuchawkach, w
których grał jego ulubiony zespół Voj-na Toksycznej Agresji, grupa tak dalece
wrogo nastawiona do świata, że każda piosenka, w której tytule nie pojawiało
się słowo „zabić", była u nich automatycznie klasyfikowana jako ballada.
„Gromadzimy nasz strach i zmieniamy w boga", odczytał Barry.
Zastanawiał się, co to do diabła znaczy. Jego myśli zaczęły się oddalać, jak
zwykle w kontakcie z trudniejszym problemem.
Odkładając swój egzemplarz Egzystencjalizmu dla początkujących,
wyciągnął z kieszeni magiczną fajkę. Kupił ją tydzień temu w Parszywym
Zakątku, czarodziejskiej dzielnicy handlowej w Londynie. Barry uważał, że
fajka dodaje mu dojrzałości i tajemniczości, jedynych cech, które nie kojarzyły
się z jego statusem wiecznego ucznia. Dziewczęta zazwyczaj zgadzały się z tą
opinią (przynajmniej gumolskie dziewczęta).
Fajki czarodziejów są o lata świetlne lepsze niż ich wersje gumolskie. Nie
powodują nałogu, nie zamieniają ust w gnijące bagno. Nie trzeba też ich nabijać.
Barry ścisnął w zębach swoje cacuszko.
- Colibri.
Fajka zapaliła się i ku sufitowi wzleciała smużka dymu. Główkę fajki
zrobiono z najlepszej magicznej pianki morskiej, która zgodnie z reklamą
zaczęła układać się w idealną replikę głowy swojego właściciela.
-Super - mruknął Barry.
Na sekundę odsunął ją od twarzy, przyglądając się powstałemu portretowi.
 Z jego ust sterczała nawet maleńka fajka — przypuszczał, że na niej pojawia się
jeszcze mniejszy portret... Rany, taka myśl wystarczyła, by mózg załamał się
pod ciężarem.
Barry zakasłał. Jak dotąd nie zapalał jeszcze swojej fajki, używał jej
wyłącznie jako rekwizytu. Oprócz zabaw dymem nie pojmował, co w tym
atrakcyjnego. W ustach czuł smak, jakby żuł świeżą korę drzewa. Owszem, dym
był zabawny -z dymu magicznej fajki można układać wszelkie możliwe
kształty. Barry po kolei obdarzył się sombrerem, przeszywającą serce strzałą i
diabelskimi rogami.
Pykając z fajki, zrozumiał, że jakiekolwiek szanse, by niniejsza książka
dostała nagrodę Nikki, dosłownie ulatują z dymem. No cóż, pomyślał, skoro i
tak spieprzyłem sprawę, to równie dobrze mogę się zabawić.
— Niech to szlag. — Grudka żaru poleciała mu na kolana. Strącił ją
błyskawicznie, ale i tak za późno. W odziedziczonej po ojcu pelerynie niewidce
pojawiła się niewielka wypalona dziura. — Cholera — mruknął Barry. —
Lepiej zgaszę to świństwo, zanim się podpalę.
Fajka zgasła. Barry wsunął ją do kieszeni i cisnął książkę w ogień. Była
magiczna, więc zaczęła krzyczeć. Bekając głośno po zjedzeniu stołówkowego
puddingu ryżowego, naciągnął na ramiona pelerynę niewidkę i ruszył w stronę
frontowych drzwi Hokpoku. Stanowił uosobienie lenistwa, chyba że nadarzała
się szansa napytania komuś kłopotów, zarobienia trochę grosza, albo jednego i
drugiego jednocześnie. Uwielbiał też sprawdzać, czy cierpliwość starego
Bubeldora i pozostałych ma jakieś granice. Pierwsze kilka szkolnych lat
wspominał mile - traktowano go wówczas w stylu o-patrzcie-to-ten-słynny-
dzieciak; ludzie ciągle gapili się na niego, próbowali przyciągnąć jego uwagę,
od czasu do czasu kradli mu majtki, z których część trafiała szybko na Alle-
gore. Potem jednak, w zamian za kilkaset funtów, jakaś dziennikarka, znajoma
jego gumolskiej ciotki i wuja, napisała parę niemal zupełnie fikcyjnych książek
na temat jego życia. Wówczas zrobiło się naprawdę ciekawie.
W pobliżu drzwi przepłynął Prawie Bezmózgi Bill, ciągnący móżdżek i
rdzeń kręgowy niczym dziecko samochodzik. Za sobą zostawiał ślad
widmowego śluzu. Barry bardzo uważał, by nie wpaść na ducha i nie wzbudzić
jego podejrzeń — choć gdy uczynił to po raz ostatni, wydał z siebie ciche
„muuu" i od tego czasu Bill wierzył święcie, że po korytarzach szkolnych krąży
niewidzialny upiór krowy.
— Drżę na myśl, jakież straszliwe okoliczności sprawiły, że jej duch został
uwięziony w tych mrocznych salach. Może morderstwo albo nieszczęśliwa
miłość? - powiedział parę dni później przy obiedzie Bill.
Barry naciągnął sobie wówczas mięsień brzucha, próbując się nie
roześmiać.
Znalazłszy się przed szkołą, szybkim krokiem przeszedł przez brudny,
cuchnący tłum dzieciaków. Wciąż nie potrafił przywyknąć do smrodu, jaki
atakował go każdego wieczoru. Czy wszyscy fani świata są aż tak obrzydliwi?
Nie był to zwykły nieprzyjemny zaduch zbyt wielu ludzi stłoczonych ciasno i
pozbawionych dostępu do toalet, lecz natrętny, gryzący, niepokojący smród,
który mógł świadczyć o poważnych problemach zdrowotnych w skali bliskiej
epidemii. Dziś wieczór w powietrzu wisiał także znajomy odór pieczonego
centaura. W połączeniu ze smakiem pozostawionym przez fajkę tworzył
niewiarygodnie ohydną mieszankę. Barry zakasłał i splunął, by pozbyć się
niesmaku.
Ślina wylądowała na głowie drobnej, chudej dziewczyny w okularach,
która siedziała ze skrzyżowanymi nogami na gołej ziemi, czytając po raz
kolejny sfatygowany egzemplarz Barry ego Trottera i kawioru filozoficznego
Pomacała włosy i zerknęła w niebo. Barry zaśmiał się. Gdyby tylko wiedziała,
już nigdy nie umyłaby głowy!
Wkrótce dotarł do Zabronionego Lasu. Tuż za jego granicą, na polanie stał
Hamgryz, olbrzymi szkolny gajowy, otoczony wianuszkiem mniej więcej
dwudziestu kobiet wszelkich rozmiarów i kolorów. Dwa centaury, Ptaszyn i
Komeda, rozmawiały z Hamgryzem i paliły cienkie cygaretki. Centaury, rzadko
widywane bez beretów i nigdy bez ciemnych okularów, to dandysi magicznego
świata.
Barry zrzucił pelerynę i wszystkie gumolskie dziewczęta jęknęły chórem.
Nigdy mu się to nie nudziło.
*
Książka ta w Ameryce ukazała się pod tytułem
Barry Trotter i magiczna
ikra.
Jak wiadomo czytelnikom pierwszego tomu, kawior filozoficzny zawierał
eliksir długiego życia, obdarzający każdego, kto go spożył, nieśmiertelnością
(nie należy go mylić z eliksirem długiego stania, obdarzającym mężczyzn
wytrzymałością; to spora różnica). W każdym razie kawior filozoficzny
przyciągnął uwagę złego lorda Vielokonta, który uważał, że jedyną potęgą
większą od niego samego jest procent składany, i uznał nieśmiertelność za
idealne uzupełnienie strategii „kupuj i czekaj". Po tym, jak Barry pokonał
Vielokonta, Bubeldor zamknął puszeczkę z kawiorem w swoim biurku.
Zamierzał ją wyrzucić, w końcu jednak dobrała się do niej mysz i zyskała
nieśmiertelność. Co logiczne, pozostałe myszy uznały ją za mesjasza i od tej
pory wewnątrz ścian i boazerii Hokpoku zaczął rozwijać się niebezpieczny kult.
  [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sylwina.xlx.pl