Merimee Prosper - Kolomba, j. LITERATURA POWSZECHNA

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ze zbiorów internetowych
Zygmunta Adamczyka
2003 r.
PROSPER MERIMEE
KOLOMBA
Tłumaczył Tadeusz Żeleński-Boy
2
Pè far ta to vendetta
Sta sigur’, vasta anche ella
Vocero du Niolo.
I
W pierwszych dniach października 181... pułkownik sir Tomasz Nevil, Irlandczyk, wybit-
ny oficer angielski, wracając z podróży po Włoszech zajechał z córką do hotelu Beauveau w
Marsylii. Nieustające zachwyty podróżnych-entuzjastów wywołały reakcję: aby się wyróżnić,
wielu dzisiejszych turystów obiera za zasadę Horacjuszowskie nil admirari. Do tej to klasy
podróżników malkontentów należała miss Lidia, jedyna córka pułkownika. „Przemienienie”
wydało się jej mierne, Wezuwiusz w chwili wybuchu niewiele bardziej imponujący niż komi-
ny fabryk Birminghamu. Ogółem wziąwszy, głównym jej zarzutem przeciw Włochom było,
iż krajowi temu zbywa na k o l o r y c i e lokalnym, na charakterze. Niech sobie wytłumaczy,
kto zdoła, sens tych słów, które rozumiałem doskonale przed kilku laty, a których dziś już nie
rozumiem. Zrazu miss Lidia pochlebiała sobie, iż znajdzie za Alpami rzeczy, których nikt nie
widział przed nią i o których będzie mogła rozmawiać w d y s t y n g o w a n y m towarzy-
stwie, jak powiada Molierowski pan Jourdain. Ale niebawem, wszędzie wyprzedzona przez
współziomków, zwątpiwszy, aby mogła znaleźć coś nieznanego, przerzuciła się
do
opozycji.
Bardzo jest w istocie nieprzyjemnie nie móc mówić o cudach Italii, by ktoś nie wtrącił:
„Znasz z pewnością tego Rafaela z pałacu X w Y? To najpiękniejsza rzecz w całych Wło-
szech”. I właśnie tego cudu zaniedbało się obejrzeć! Ponieważ nadto uciążliwe byłoby oglą-
dać wszystko, najprostsze jest wszystko zganić w czambuł z zasady.
W hotelu Beauveau spotkało miss Lidię gorzkie rozczarowanie. Przywiozła z sobą ładny
szkic bramy pelazgijskiej czy też cyklopiej z Segni, o której sądziła, iż uszła baczności ry-
sowników. Owóż, lady Frances Fenwich spotkawszy miss Lidię w Marsylii, pokazała jej swój
album, gdzie między sonetem a zasuszonym kwiatem figurowała pomieniona brama, bardzo
misternie wykończona sepią. Miss Lidia darowała swoją bramę z Segni pokojówce i straciła
wszelki szacunek dla konstrukcji pelazgijskich.
Markotne to usposobienie podzielał pułkownik Nevil, który od śmierci żony patrzył na
świat jedynie oczami miss Lidii. Dla niego Włochy miały tę ogromną wadę, iż nudziły jego
córkę: tym samym był to kraj najnudniejszy pod słońcem. Pułkownik nie miał, to prawda, nic
do zarzucenia obrazom i posągom; ale w zamian mógł zaręczyć, iż polowanie w tym kraju
jest nędzne i że trzeba było zrobić dziesięć mil po największym słońcu w Campagna Romana,
aby zabić jedną lub dwie liche kuropatwy.
Nazajutrz po przyjeździe
do Marsylii pułkownik zaprosił na obiad kapitana Ellis, swego
dawnego adiutanta, który właśnie spędził sześć tygodni na Korsyce. Kapitan opowiedział
bardzo zajmująco miss Lidii historię o bandytach, mającą tę zaletę, iż nie była wcale podobna
do historii złodziejskich, którymi ją tak często raczono w drodze z Rzymu do Neapolu. Przy
deserze panowie, zostawszy sami w towarzystwie paru butelek bordeaux, gwarzyli o polowa-
niu, przy czym pułkownik dowiedział się, że nie ma kraju, w którym by ono było piękniejsze,
obfitsze, bardziej urozmaicone niż na Korsyce. ,,Spotyka się tam mnóstwo dzików – mówił
kapitan Ellis – i trzeba się nauczyć odróżniać je od świń domowych, które podobne są do nich
zdumiewająco; zabijając bowiem świnię, ściąga człowiek na siebie kłopotliwe przejścia z
pasterzami. Wychodzą z chaszczów, uzbrojeni od stóp do głów, każą sobie płacić za bydlątko
i drwią nielitościwie z biednego myśliwca. Są tam prócz tego dzikie barany, bardzo osobliwe
4
zwierzęta, których nie spotyka się gdzie indziej: wspaniała zwierzyna, ale trudna. Jelenie,
daniele, bażanty, kuropatwy, nie sposób wyliczyć wszystkich rodzajów zwierzyny, od których
roi się Korsyka. Jeżeli lubisz polować, jedź na Korsykę, pułkowniku; tam, jak powiadał jeden
z moich gospodarzy, będziesz mógł strzelać do wszelkiego możliwego zwierza, od drozda aż
do człowieka. Przy herbacie kapitan na nowo oczarował miss Lidię opowieścią wendety
transwersalnej
1
, jeszcze osobliwszą niż poprzednia, i do reszty rozpłomienił ją do Korsyki,
opisując osobliwy i dziki wygląd kraju, oryginalny charakter mieszkańców, ich gościnność i
pierwotne obyczaje. Wreszcie złożył u jej stóp ładny mały sztylecik, mniej godny uwagi
przez swą formę i mosiężną oprawę niż przez swe pochodzenie. Słynny bandyta odstąpił
sztylet kapitanowi Ellis, zaręczając, iż broń ta nurzała się w czterech ciałach ludzkich. Miss
Lidia zatknęła sztylet za pasek, położyła na nocnym stoliku i wyjęła dwa razy z pochwy przed
zaśnięciem. Pułkownik znów śnił, iż zabił dzikiego barana i że właściciel kazał mu zapłacić
odszkodowanie, na co zgodził się bardzo chętnie, ile że było to zwierzę niezmiernie ciekawe,
podobne do dzika, z rogami jelenia i ogonem bażanta.
– Ellis opowiada,
że na Korsyce są cudowne polowania – rzekł pułkownik, śniadając sam
na sam z córką. – Gdyby to nie było tak daleko, chętnie spędziłbym tam jakie dwa tygodnie.
– Więc cóż! – odparła miss Lidia –
czemuż
nie mielibyśmy się wybrać na Korsykę? Gdy
ty, ojcze, będziesz polował, ja będę rysowała;
bardzo
byłabym rada mieć w albumie grotę,
o
której
opowiadał kapitan Ellis, gdzie Bonaparte
chował się z książką, będąc dzieckiem.
Był to może pierwszy wypadek, iż życzenie pułkownika zyskało aprobatę córki. Ojciec,
zachwycony tą niespodzianą zgodą, był na tyle przezorny, iż czynił nieco trudności dla po-
drażnienia szczęśliwego kaprysu miss Lidii. Próżno mówił o dzikości kraju i trudnościach
podróżowania po nim dla kobiety: nie lękała się niczego; lubi nad wszystko podróżować na
koniu; cieszy się z góry na nocleg w biwaku; groziła, iż wybierze się do Azji Mniejszej. Sło-
wem, miała odpowiedź na wszystko; nigdy bowiem jeszcze żadna Angielka nie żyła na Kor-
syce: ergo ona musiała tam jechać. I co za szczęście za powrotem do Londynu pokazać swój
album! ,,Dlaczego, my dear, omijasz ten śliczny rysuneczek? – Och to nic! To szkic, który
zdjęłam ze sławnego korsykańskiego bandyty; służył nam za przewodnika. – Jak to! Ty byłaś
na Korsyce?...”
Ponieważ nie istniały wówczas jeszcze statki parowe między Francją a Korsyką, wywie-
dziano się o jakiś okręcik jadący na wyspę, którą miss Lidia postanowiła odkryć. Tegoż sa-
mego dnia pułkownik napisał do Paryża, aby odmówić czekający nań w hotelu apartament,
oraz dobił targu z właścicielem korsykańskiego statku, rozwijającego właśnie żagiel do Ajac-
cio. Były tam dwie niezłe kajuty. Załadowano prowianty; padrone zaklął się, że jeden z jego
majtków, stary wyjadacz, jest cudownym kuchmistrzem; przyrzekł, że panienka będzie po-
mieszczona znakomicie, że będzie miała pomyślny wiatr, spokojniutkie morze...
Prócz tego, zgodnie z życzeniem córki, pułkownik postawił warunek, że kapitan nie weź-
mie żadnego podróżnego i że postara się objechać z bliska wybrzeża w ten sposób, by można
było podziwiać widok gór.
II
W dniu przeznaczonym na odjazd wszystko od rana było zapakowane, załadowane; go-
eletka miała wyruszyć z powiewem wieczornego wiatru. W oczekiwaniu pułkownik przecha-
dzał się wraz z córką po wybrzeżu, kiedy właściciel statku podszedł doń o pozwolenie wzię-
cia na pokład jednego ze swych krewnych, to znaczy stryjecznego siostrzeńca chrzestnego
ojca jego starszego syna, który wracając dla pilnych spraw na Korsykę, do swego rodzinnego
kraju nie mógł znaleźć statku dla przeprawy.
1
Pomsta, którą się ściga mniej lub więcej dalekich krewnych sprawcy zniewagi.
5
– Przemiły chłopiec – dodał kapitan Matei – wojskowy, oficer pieszych strzelców gwardii,
byłby już pułkownikiem, gdyby O n był jeszcze cesarzem.
– Skoro to wojskowy – rzekł pułkownik... miał dodać: Godzę się chętnie, aby odbył z nami
tę podróż... – Ale miss Lidia wykrzyknęła po angielsku:
– Oficer piechoty!... (ponieważ ojciec jej służył w kawalerii, żywiła wzgardę dla wszelkiej
innej broni) może człowiek bez wychowania, który będzie cierpiał na morską chorobę i ze-
psuje nam całą przyjemność!
Patron nie rozumiał ani słowa po angielsku, ale z wzgardliwej minki pięknych ustek od-
gadł niemal, co mówi miss Lidia. Rozwiódł się tedy w szerokiej pochwale swego krewniaka,
a zakończył zapewniając, iż jest to człowiek bardzo przyzwoity, z rodziny „kapralów”, że w
niczym nie będzie natrętny panu pułkownikowi, jako iż on, patron, obowiązuje się umieścić
go w kąciku, gdzie nikt nie zauważy nawet jego obecności. Pułkownikowi i pannie Nevil wy-
dało się osobliwym, że istnieją na Korsyce rodziny, w których jest się kapralem z ojca na sy-
na; ale ponieważ myśleli dobrodusznie, że chodzi tu o kaprala piechoty, wywnioskowali, iż
musi to być jakiś biedaczyna, którego właściciel statku pragnie przewieźć przez miłosierdzie.
Gdyby chodziło o oficera, byliby obowiązani rozmawiać, żyć z nim, ale z kapralem nie ma się
co krępować, jest to istota bez znaczenia, o ile nie znajdzie się na czele swego oddziału, z
najeżonymi bagnetami, gotów człowieka zaprowadzić tam, gdzie nie ma ochoty iść...
– Czy pański krewny cierpi na morską chorobę? – spytała panna Nevil sucho.
– Nigdy, proszę pani; serce twarde jak skała, na morzu i na lądzie.
– Dobrze więc! Może go pan zabrać – rzekła.
– Możesz go pan zabrać – powtórzył pułkownik i dalej przechadzał się z córką...
Około piątej wieczorem kapitan Matei zaszedł po podróżnych, aby ich zaprowadzić na po-
kład. W porcie, w pobliżu łodzi kapitana, zastali słusznego młodego człowieka, odzianego w
niebieski tużurek zapięty aż po szyję, z ogorzałą cerą, okiem czarnym, żywym i ładnie
oprawnym, z wejrzeniem szczerym i bystrym. Po sposobie trzymania ramion, po małym za-
kręconym wąsiku można było poznać wojskowego; w tej epoce bowiem nie spotykało się
wąsów na każdym kroku, gwardia narodowa
zaś nie wprowadziła jeszcze w każdej rodzinie
stroju i obyczajów kordegardy. Młody człowiek, widząc pułkownika, uchylił kaszkietu i bez
zakłopotania, w gładkiej formie, podziękował za grzeczność.
– Cieszę się, że mogłem ci oddać przysługę, mój chłopcze – rzekł pułkownik przyjaciel-
skim skinieniem głowy.
To mówiąc, wszedł do łodzi.
– Dość sobie bezceremonialny ten wasz Anglik – rzekł półgłosem
po włosku młody czło-
wiek do kapitana.
Ten przytknął palec wskazujący do lewego oka i zrobił minę. Dla kogoś, kto pojmuje mo-
wę znaków, wyrażało to, iż Anglik rozumie po włosku i że jest oryginałem. Młody człowiek
uśmiechnął się lekko, przytknął palec do czoła w odpowiedzi na znak Matea, jak gdyby dla
wyrażenia, iż wszyscy Anglicy mają trochę źle w głowie; następnie usiadł obok kapitana,
przyglądając się z uwagą, ale bez natręctwa towarzyszce podróży.
– Dobrze się prezentują ci francuscy żołnierze – rzekł pułkownik do córki po angielsku –
toteż łatwo z nich robią oficerów.
Następnie zwracając się po francusku do młodego człowieka:
– Powiedz mi, mój zuchu, w którym pułku służyłeś?
Zapytany trącił lekko łokciem ojca chrzestnego syna swego ciotecznego siostrzeńca, i po-
wstrzymując ironiczny uśmieszek, odpowiedział, iż służył w pieszych strzelcach gwardii,
obecnie zaś opuścił 7 pułk lekkiej broni.
– Czy był pan pod Waterloo? Wyglądasz bardzo młodo.
– Owszem, panie pułkowniku, to moja jedyna kampania.
– Liczy się za dwie – rzekł pułkownik.
6
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sylwina.xlx.pl