Merry Gentry 07 roz 8, ebooki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Rozdział 8
Rozproszyły się kolory: żółcie, czerwienie, pomarańcze, a ponad tym wszystkim złoto.
Złoto jak metal na biżuterię, obramowujący wszystko. Samo powietrze było pełne iskier, jakby
złoty kurz był na stałe zawieszony w powietrzu, więc nawet powietrze, którym oddychaliśmy,
było z niego stworzone.
Złoto rozlało się dookoła nas, przechodząc przez przejście, opadając wokół
nas,
wsunęło się pomiędzy nami, łącząc się z białym blaskiem magii tak, że pojawiliśmy się pośród
dworu jak srebrno-złota wizja.
Przez chwilę widziałam Złoty Dwór rozrzucony przed nami. Przez chwilę widziałam
Taranisa na jego wielkim, złotym, ozdobionym klejnotami tronie, z całą jego magią, całą jego
iluzją, obracającą go w coś pełnego słonecznych kolorów, podobnie oślepiającego jak światło
słoneczne. Jego dwór rozciągał się po drugiej stronie, stojąc w rządach, lub siedząc na
mniejszych krzesłach podobnych do ogrodów lśniących kwiatów, stworzonych ze złota, srebra
i klejnotów. Ludzie Taranisa mieli włosy we wszystkich kolorach tęczy, a swoje ubrania wybrali
tak, żeby przypochlebić się i sprawić przyjemność królowi. Lubił kolory klejnotów i ognia, więc
tak jak dwór Andais wyglądał zawsze, jakby był gotowy na pogrzeb, dwór Taranisa wyglądał jak
lśniąca wersja piekła.
Przez chwilę widziałam przystojną twarz mojego wujka, potem jego strażnicy rozstawili
się dookoła tronu. Rozległy się krzyki „Jest krzywoprzysięzcą! Do Króla! Do Króla!”
Niektórzy z tego wspaniałego dworu ruszyli w stronę tronu, żeby pomóc strażnikom, ale
niektórzy szybko się od niego odsunęli, co świadczyło o tym, że uważali, że to będzie środek
walki.
Przelotnie zobaczyłam swojego dziadka, Uara Okrutnego, górującego głową
i ramionami ponad większością uciekających ludzi. Był jak drzewo pośrodku lśniącej rzeki.
Patrząc na niego jak stał- wysoki i w każdym calu będący bóstwem wojny, zorientowałam się,
że mam włosy swojego dziadka. Widywałam go tak rzadko, że zdałam sobie z tego sprawę
dopiero teraz.
Magia zamigotała dookoła nas w śmiercionośnej tęczy koloru, ognia, lodu i burzy.
Strażnicy bronili swojego króla, bo przeciw komu jeszcze byłabym zdolna wezwać dziką sforę?
Tak wiele zbrodni, tak wielu zdrajców. Poczułam znów to wołanie, pragnienie, żeby polować
na zawsze. Tak prosto, tak bezboleśnie byłoby pędzić każdą nocą, żeby znaleźć swoją ofiarę.
Dużo prostsze niż życie, które próbowałam prowadzić.
Ręka zacisnęła się na moim ramieniu i ten dotyk wystarczył. Odwróciłam się, żeby
zobaczyć Sholto, jego poważną twarz, jego żółtozłote oczy wpatrujące się we mnie. Jego dotyk
wyrwał mnie z tych myśli. Fakt, że wiedział, że sprowadził mnie znad krawędzi, mówił mi, że
ma swoje własne pokusy jako prowadzący polowanie. Możesz najlepiej chronić kogoś przed
pokusą, jeżeli sam jesteś kuszony.
Staliśmy pośrodku magicznej burzy utworzonej ze zderzenia się różnych zaklęć. Małe
tornada kręciły się po pokoju, utworzone, kiedy moc gorąca uderzyła w moc zimna. Rozlegały
się krzyki, a poza blaskiem naszej własnej magii mogłam dostrzec biegających ludzi. Niektórzy
pędzili w stronę tronu, żeby chronić króla, inni uciekali, żeby ochronić siebie, a jeszcze inni
kulili się przy ścianach i pod ciężkimi stołami. Patrzyliśmy na nich wszystkich przez oszronione
„szkło” magii, która nas otaczała.
Psy nie zawahały się, nie były rozproszone zaklęciami innych. Miały jeden cel, jedną
zdobycz. Grad zaklęć i burza, którą wywołały, zaczęła cichnąć. Strażnicy w końcu zorientowali
się, że nie jesteśmy zainteresowani tronem. Poruszaliśmy się nieubłaganie w stronę brzegu sali.
Ogromne psy przepychały się pod stołami, przechodząc koło postaci skulonych przy ścianie.
Poczułam, jak mięśnie mojej klaczy napinają się i miałam czas, żeby przesunąć się
w przód i lepiej chwycić się grzywy, zanim przeskoczyła szeroki stół jednym potężnym
skokiem. Klacz tańczyła na kamieniach, jej kopyta krzesały zielone iskry, odrobiny zielonych
i czerwonych płomyków wychodziły wraz z dymem z jej nozdrzy. Czerwony blask w jej oczach
stał się niedużym czerwonym płomieniem, który lizał brzegi jej oczodołów.
Psy uwięziły moją kuzynkę przy kamiennej ścianie. Przycisnęła swoją wysoką, szczupłą
postać tak mocno, że gdyby kamienie rozstąpiły się, byłaby zdolna uciec tą drogą. Jej
pomarańczowa suknia wydawała się bardzo jasna przy białej marmurowej ścianie. Ale tej nocy
nie spotka jej nic tak prostego. Poczułam znów strumień gniewu i głębokiego zadowolenia
z zemsty. Jej twarz była urocza i blada, gdyby tylko miała nos i wystarczająco dużo skóry, żeby
utworzyć wargi, byłaby tak atrakcyjna, jak nikt na dworze. Był czas, kiedy uważałam, że Cair
jest naprawdę piękna, ponieważ nie widziałam jej braków jako oznak brzydoty. Kochałam
twarz Babci, więc jej twarz, połączona z twarzą sidhe, była tak urocza, że Cair nie mogła być dla
mnie czymś innym poza pięknem. Ale ona tak tego nie postrzegała, małymi okrucieństwami,
które wyrządzała mi, kiedy nikt nie patrzył, dawała mi odczuć, że mnie nienawidzi. Kiedy
dorosłam, zorientowałam się, że mogłaby przehandlować swoje wysokie ciało sidhe za moją
twarz. Sprawiła, że uwierzyłam, że bycie niską i zaokrągloną jest zbrodnią, ale to moja twarz
najbardziej podobna do sidhe była tym, czego pragnęła. Jako dziecko po prostu myślałam, że
jestem brzydka.
A teraz, kiedy widziałam ją przyciśniętą do ściany, kiedy widziałam brązowe oczy naszej
babci na jej twarzy i podobny układ kości, chciałam, żeby bała się. Chciałam, żeby zrozumiała,
co zrobiła i pożałowała tego, a potem chciałam, żeby zginęła w przerażeniu. To było
małostkowe? Czy o to dbałam? Nie, nie dbałam.
Cair spojrzała na mnie oczami mojej babci, oczami wypełnionymi przerażeniem,
a oprócz strachu, również wiedzą. Wiedziała, dlaczego tu byliśmy.
Pospieszyłam mojego konia, przechodząc pomiędzy warczącą sforą ogarów.
Wyciągnęłam do niej zakrwawioną rękę.
Krzyknęła i próbowała przesunąć się, ale ogromne biało- czerwone psy przysunęły się
bliżej. Słychać było pogróżkę w basowym grzmieniu ich warczenia, unoszeniu warg, żeby
pokazać kły, którymi mogły rozerwać ciało.
Zamknęła oczy, a ja pochyliłam się w jej stronę, wyciągając rękę do tego idealnego
policzka. Dotknęłam ją delikatnie dłonią. Wykrzywiła się, jakbym ją uderzyła. W jednej chwili
zaschnięta krew oblepiała moją skórę, w drugiej była mokra i świeża. Zostawiłam karmazynowy
odcisk swojej małej dłoni na jej idealnym układzie kostnym. Cała krew na mojej ręce i sukni
była płynna i znów ociekała. Opowieści o tym, że ofiary morderstwa krwawią, jeżeli położy na
nich rękę ich morderca, oparte są na prawdzie.
Uniosłam rękę do góry, więc mogli to zobaczyć wszyscy sidhe.
- Nazywam ją zabójcą własnego rodu. Krew jej ofiary ją oskarża – krzyknęłam.
Do sfory psów podeszła moja ciotka Eluned, matka Cair i wyciągnęła do mnie swoją
białą rękę.
- Siostrzenico Meredith, jestem siostrą twojej matki, a Cair jest moją córką. Kogo
z naszego rodu zabiła, że przybyłaś tutaj w ten sposób?
Odwróciłam się, żeby spojrzeć na nią, taką uroczą. Była bliźniaczką mojej matki, ale nie
były identyczne. Eluned była trochę bardziej sidhe niż moja matka, trochę mniej ludzka.
Ubrana była na złoto, od głowy po palce u nóg. Jej czerwone włosy, podobne do moich i jej
ojca, opadały na suknię. Jej oczy przypominały płatki kwiatów, jak oczy Taranisa, chociaż moja
ciotka miała w oczach pomieszane odcienie złotego i zielonego. Spojrzałam w te oczy
i pojawiło się wspomnienie tak ostre, że przeszło przeze mnie od brzucha aż do głowy.
Zobaczyłam oczy podobne do tych, tylko mające odcień zieleni, oczy Taranisa nade mną, jakby
to był sen, ale wiedziałam, że nim nie był.
Sholto dotknął mojego ramienia, tym razem leciutko.
- Meredith.
Potrząsnęłam głową, a potem wyciągnęłam zakrwawioną rękę w stronę mojej ciotki.
- To krew twojej matki, to krew naszej babki, to krew Hettie.
- Czy ty mówisz, że… nasza matka nie żyje?
- Umarła w moich ramionach.
- Ale jak?
Wskazałam na moją kuzynkę.
- Wykorzystała zaklęcie, żeby zmienić Babcię w swoje narzędzie, żeby dać jej rękę mocy
Cair. Zmusiła Babcię, żeby zaatakowała nas ogniem. Moja Ciemność jest nadal w szpitalu przez
rany, które zadała mu Babcia ręką mocy, której nigdy nie posiadała.
- Kłamiesz – powiedziała moja kuzynka.
Psy zawarczały.
- Gdybym kłamała, nie mogłabym wezwać sfory i ogłosić cię zabójcą w rodzie. Sfora nie
przybędzie, jeżeli zemsta nie jest sprawiedliwa.
- Krew jej ofiary ją oznaczyła – powiedział Sholto.
Ciotka Eluned wyprostowała się na całą swoją wysokość sidhe.
- Nie masz tutaj prawa głosu, Rozsiewający Cienie.
- Ja jestem królem, ty nie – powiedział głosem tak wyniosłym i aroganckim, jak jej
własny.
- Królem koszmarów – odrzekła Eluned.
Sholto zaśmiał się. Jego śmiech sprawił, że światło zaigrało w jego włosach, jakby
śmiech mógł być żółtym światłem, rozlanym w bieli jego włosów.
- Pozwól, że pokażę ci koszmar - powiedział, a jego głos miał w sobie tę złość, która
utraciła żar i stała się czymś zimnym. Gorąca złość świadczy o pasji, zimny gniew o nienawiści.
Nie wydaje mi się, żeby nienawidził specjalnie mojej ciotki, raczej wszystkich sidhe,
którzy kiedykolwiek go zdradzili. Zaledwie kilka tygodni temu kobieta sidhe skusiła go seksem
tak, że pozwolił jej się związać. Ale zamiast seksu pojawili się wojownicy sidhe, którzy wycięli
jego macki, wszystkie dodatki i odarli go ze skóry. Kobieta powiedziała Sholto, że kiedy się
uzdrowi, wolny od skazy, to może się z nim prześpi.
Magia sfory zmieniła się nieznacznie i stała się bardziej… rozzłoszczona. Teraz była
moja kolej, żeby sięgnąć i dotknąć go ostrzegawczo. Zawsze wiedziałam, że wciągnięcie do
sfory może oznaczać pułapkę, ale nie zdawałam sobie sprawy, że to wołanie może również
uwięzić łowczego. Sfora chciała nieporuszalnego łowczego czy łowczynię. Musiałam teraz
przejąć prowadzenie. Silne emocje mogły sprawić, że utracisz duszę. Czułam to w tej chwili
i zobaczyłam teraz, że Sholto staje się nieostrożny.
Chwyciłam jego ramię, aż spojrzał na mnie. Krew, która pozostawiła tak jasny i świeży
znak na twarzy Cair, nie pobrudziła jego ramienia. Spoglądałam mu w oczy, aż zobaczyłam, że
patrzy na mnie bez gniewu, ale z tą mądrością, która sprawiła, że sluaghowie zachowali swoją
odrębność, podczas kiedy większość mniejszych królestw została pochłonięta.
Uśmiechnął się do mnie, tą delikatną wersją uśmiechu, który widziałam, odkąd
dowiedział się, że będzie ojcem.
- Czy powinienem pokazać im to, czego mnie nie pozbawili?
Wiedziałam, co ma na myśli. Uśmiechnęłam się do niego i skinęłam głową. Wydaje mi
się, że uśmiech nas ocalił. Dzieliliśmy się chwilą, która nie miała nic wspólnego z zamiarami
łowów. Chwilą nadziei, dzielonej intymności, przyjaźni tak dobrej, jak miłość.
Chodziło mu o to, żeby pokazać ciotce Eluned, jaki naprawdę może być koszmar.
Pokazać swoje dodatkowe kończyny w gniewie, dla przerażenia. Teraz mógł odsłonić siebie
żeby udowodnić, że arystokratom, którzy zranili go, nie udało się go okaleczyć. Był cały. Więcej
niż cały, był idealny.
W jednej chwili jego tatuaże dekorowały mu brzuch i dolną część piersi, a w następnej
było to rzeczywiste. Światła i kolor igrały na bladej skórze, złotej i bladoróżowej. Cienie
pastelowego światła lśniły i poruszały się pod skórą w postaci wielu ruchomych części.
Falowały jak jakieś pełne gracji morze istot, poruszały się, jakby ożywione ciepłym, tropikalnym
prądem. Kiedy ostatnim razem wstąpił na ten dwór, wstydził się tej części siebie. Teraz tak nie
było i okazywał to.
Od niektórych dam dobiegły krzyki, a moja ciotka trochę zbladła.
- Ty sam jesteś koszmarem, Rozsiewający Cienie.
Odezwał się Yolland, ten z czarnymi włosami i pokrytym winoroślą koniem.
- Stara się ciebie rozproszyć, żeby odciągnąć od winy jej córki.
Moja ciotka spojrzała na niego i odezwała się zszokowanym głosem.
- Yolland, jak możesz im pomagać?
- Spełniłem swój obowiązek wobec króla i mojej ziemi, ale teraz jestem częścią sfory,
Eluned i pewnie rzeczy widzę inaczej. Wiem, jak Cair wykorzystała swoja własną babcię jako
przynętę i pułapkę. Jak ktoś mógł coś takiego zrobić? Czy stałaś się tak nieczuła, że
zamordowanie twojej własnej matki nic dla ciebie nie znaczy, Eluned?
- Ona jest moim jedynym dzieckiem – powiedziała, ale słychać było w głosie, że nie jest
całkowicie pewna siebie.
- I zabiła twoją jedyną matkę – odrzekł.
Odwróciła się i spojrzała na swoją córkę, która stała nadal przyciśnięta do ściany
w okręgu białych mastiffów, z naszymi końmi na przedzie okręgu.
- Dlaczego Cair? – Nie „Jak mogłaś?”, ale po prostu „Dlaczego?”.
Twarz Cair pokazywała teraz inny rodzaj strachu. To nie był strach przed psami
przyciskającymi się tak blisko. Patrzyła w twarz swojej matki prawie desperacko.
- Matko.
- Dlaczego? – powtórzyła pytanie jej matka.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sylwina.xlx.pl