Minkowski Aleksander - Artur, ===NOWE EBOOKI===

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Aleksander Minkowski
RYSUNEK NA OKŁADCE-ANNA LIPIŃSKA
OPRACOWANIE GRAFICZNE OKŁADKI-TOMASZ LIPIŃSKI
Skład i łamanie tekstu - Barbara Markowska,
ISBN 83-86289-09-0
Druk i oprawa: Łódzka Drukarnia Dziełowa Łódź, ul. Rewolucji 1905 r. nr 45
1
Stałem przed nimi drwiąco uśmiechnięty, z rękami w kie-
szeniach.
- Osły - powiedziałem. - Stado osłów. Nie mogę patrzeć
na wasze ośle pyski.
Za plecami miałem odrapany mur naszego domu, z warsz-
tatu dobiegał zgrzyt rozwiertaka. Ojciec zjadł już kolację i do-
pasowywał sworzeń do korbowodu. Przez uchylone drzwi szo-
py wybiegał siny promień blasku, kładąc się na ich twarzach
wapienną bielą. Patrzyli na mnie w milczeniu. Czekałem, aż
się odezwą albo poruszą, zrobią cokolwiek, co mi pozwoli
splunąć im pod nogi i odejść. Oni jednak pozostawali nieru-
chomi. Tylko Rączka wodził końcem języka po górnej war-
dze.
- Czego jeszcze chcecie? - spytałem.
- Wiesz - powiedział Karol.
- No, to spłyńcie - rzuciłem. - Szkoda czasu.
- Nic nam nie powiesz? - zapytał cicho Rączka. - Ani
słówka, stary?
Odwróciłem się do nich plecami i ruszyłem wolno w stro-
nę warsztatu. Od pojemników na śmieci bił odór zgniłej kapu-
sty. Hałas w szopie przycichł na chwilę i znów się rozległ, bar-
dziej jeszcze zgrzytliwy i wibrujący.
Stali. Czułem, że nie odchodzą, że nie poruszyli się nawet,
że mierzą mi w kark zimnymi ślepiami. Przyjaciele. Kumple
serdeczni, moja cudowna paczka, za którą przedtem w ogień
bym skoczył.
- Artur!
Poznałem głos Marcina. Nie spodziewałem się, że właśnie
on mnie zawoła. Stanąłem. Wykonałem niechętnie półobrót.
- Przemyśl to sobie - powiedział cicho Marcin. - Nie od-
chodź w ten sposób. Możemy spotkać się jutro.
- Z wami? - uśmiechnąłem się. - Nie mam ochoty. Ani
jutro, ani za rok. Poszukajcie innego frajera.
Ruszyłem w kierunku szopy, ale nie wszedłem do środka,
skręciłem w lewo, przecisnąłem się przez dziurę w ogrodze-
niu. Z krzaków bryznęły na mnie krople po deszczu, który
spadł przed południem. Ziemia też była mokra i śliska. Sze-
dłem ścieżką na wyczucie, bo księżycowy sierp dawał niewie-
le światła. Było mi gorąco, w skroniach stukały młoteczki,
chciało mi się pić. Ojciec ochrzani, że nie przyszedłem mu po-
móc, mieliśmy dzisiaj razem pracować. Przyrzekłem oczyścić
gaźnik. Już go rozmontowałem, usunąłem rdzę, zostało naj-
trudniejsze - dysze. Trzeba się z nimi cackać, bo mają przekrój
włosa, a jak się rozkalibruje, zadrapie, nowe trzeba kupować.
Jestem dobry do delikatnej roboty, ojciec to wie, nie pierwszy
gaźnik każe mi czyścić. Tym razem jednak
nie gaźnik od motoru pana Wnuka ani od syrenki Sobczaków
-nasz gaźnik.
Będziemy mieli motor.
Kiedy ojciec przytargał do szopy kupę przerdzewiałego
żelastwa, uśmiechnąłem się kpiąco. Mama narobiła krzyku:
pięćset złotych?! Do pierwszego więcej niż tydzień, moje buty
się rozlatują, ona musi wreszcie kupić sobie sukienkę, a tutaj,
jak gdyby nigdy nic, całe pięćset złotych, na które tak liczyła.
Ojciec patrzył w ziemię i gniótł nie zapalonego sporta. Potem
obiecał, że jutro wydusi z Sobczaka te cztery stówy, które jest
winien za wyklepanie błotnika, i wszystko odda mamie. A ja
patrzyłem nieufnie na stertę złomu, która niegdyś była juna-
kiem. Z tego motor? Po miesiącu ojciec dokonał pierwszego
cudu odbudowując ramę. Nawet ją pokrył wiśniowym lakie-
rem: lśniła jak nowa.
Wtedy zacząłem wierzyć. Co wieczór, po powrocie z Za-
kładów, ojciec w pośpiechu zjadał kolację i szedł do szopy.
Nie grał już z Wnukiem w warcaby, nie chodził do Wasilkow-
skich oglądać w telewizji meczy ligowych; nie skusił go nawet
pojedynek „Legii” z „Górnikiem”, który wyludnił całe Grzy-
bowo. Matka wściekała się, bo wymówił Sobczakowi opiekę
nad syrenką na czas nieokreślony i została jej goła pensja oj-
cowska, bez dodatków wkalkulowanych w budżet. Ale junak
powoli zmartwychwstawał: rama wzbogaciła się o reflektor,
urosły jej koła. Zostało najtrudniejsze - napęd. To, co wydłu-
baliśmy z ojcem ze stosu żelastwa, mgliście tylko przypomina-
ło silnik...
Ścieżka wyprowadziła mnie do parku. Trochę kasztanów i
lip wokół placyku z pomnikiem Zwycięstwa. Koślawe ławki
bez
oparć. Jedyna latarnia z potłuczonym kloszem: dowód celno-
ści Józka Bubały, który go strzaskał już pierwszym strzałem z
procy, za co kwiaciarka Bubałowa zmuszona była uiścić solid-
ną karę, bowiem świadkiem wyczynu okazał się sam sierżant
Kowalczyk. Karę zapłacono pół roku temu, klosza jednak do-
tąd nie wymieniono...
Uśmiechnąłem się, przysiadłem na ławce. Pachniały lipy.
Nie opodal, w Rynku, przed budką z piwem tłoczyło się kilku
mężczyzn z kuflami w rękach. Jeden śpiewał fałszywie „Głę-
boka studzienkę”.
Ojciec będzie zły, że nie przyszedłem do warsztatu, gaź-
nik powinien być gotowy na jutro. Dlaczego na jutro? Nie ma
pośpiechu. Teraz nie spieszy mi się do nikogo ani donikąd. Je-
stem szczęśliwy. Spełniło się moje marzenie, moja nadzieja, a
raczej marzenie o nadziei - że mogę ją mieć, wolno mi się spo-
dziewać... Powinienem być szczęśliwy.
- Artur? A ja myślałem, że to dziewczyna, już cię pod-
rywać chciałem, ha, ha, ha! Włosy długie, oczy w niebo. Gra-
tulacje!
- Dziękuję - mruknąłem.
Mietek usiadł przy mnie, zapalił papierosa. Poczęstował,
odmówiłem. Był starszy ode mnie o rok, powtarzał drugą kla-
sę, barczysty, krępy, jasne włosy na jeża, ironiczne szarozielo-
ne oczy. Przez to kpiące spojrzenie nie przepadałem za nim.
Język też miał ostry, lubił wsadzać szpile. Nigdy nie było wia-
domo, mówi serio czy drwi.
- Jak tyś to zrobił? - zapytał. - Musiałeś wymyślić nie-
ziemską historię.
- Nie - odparłem. - Miała być prawdziwa.
- Mowa... - Mietek uśmiechnął się, mrugnął do mnie. -
Przyznaj się, zasunąłeś. Państwowotwórczo, co?
- Nie rozumiem - powiedziałem. - Państwowo... jak?
- Ideologicznie - wyjaśnił. - Nie strugaj naiwniaka, bra-
ciszku.
W aleję weszła jakaś para, facet obejmował dziewczynę,
szeptali coś do siebie. Nie dostrzegli nas, usiedli na sąsiedniej
ławce.
- Oczywiście - odparłem. - Wkleiłem nawet portrety
wodzów rewolucji. Ty wiesz wszystko, Mieciu.
Zmieszał się na moment. Długo wgniatał w ziemie nie-
dopałek obcasem mokasyna.
- Przepraszam - rzucił. - Nie poznałem się na tobie. W
Szekspira też z początku nie wierzono, jeszcze dziś mówi się,
że ktoś mu to wszystko napisał. Chodziłeś na konsultacje do
Rury?
Polonistka wiedziała, że biorę udział w konkursie, prosiła
nawet o pokazanie tekstu - wymigałem się jakoś. Wstyd. Na-
tychmiast rozszyfrowałaby wszystkie postacie, choć pozmie-
niałam imiona. A tamci, członkowie jury - byli to ludzie obcy,
anonimowi, jakby nierzeczywiści. Nie wierzyłem zresztą, że
dostrzegą mój tekst...
- Tylko nie mów nikomu - powiedziałem do Mietka. -
To ona napisała. Pod moim nazwiskiem, bo autorem musiał
być uczeń. Kapujesz?
- Dobra, koleś - Mietek klepnął mnie w plecy. - Wiesz, że
lubię pożartować. Grunt to humor, no nie? Jakem przeczytał w
gazecie twoje nazwisko, aż mnie zakłuło w dołku. Sława, bra-
cie, na cały kraj! Co na to twoja paczka?...
Zawiesił głos, jakby mi dawał do zrozumienia, że z ja-
kichś względów nie dopowie kilku jeszcze słów. Ze wie coś
albo się domyśla. Patrzył na mnie. A ja odwróciłem głowę i
popatrzyłem na zakochanych. Całowali się. Na pewno odkryli
już naszą obecność i nic sobie z niej nie robili. Zakochani.
Oboje w dżinsach, koszulkach sportowych. Padało na nich
światło od latarni ze stłuczonym kloszem. Spojrzałem w drugą
stronę; jeśli ludzie kochają się i nie mogą tego ukryć, nietak-
towny jest ten, kto podgląda. Powiedziałem to kiedyś mamie,
a ona: rozpusta, zgorszenie, bezeceństwo! Żeby w miejscu pu-
blicznym, przy ludziach?! Jak ja byłam panienką... Mowa. Od-
parłem, że w takim razie należy wybudować całowalnie, spe-
cjalne boksy z kwiatami i szklanym dachem, żeby widać było
księżyc, gdzie zakochani mogliby się do syta całować i trzy-
mać za ręce, nie budząc zgorszenia starszych pań. Dostałem
po łbie ścierką do naczyń, pewno za „starszą panią”, i usłysza-
łem, że jestem zepsuty do szpiku kości.
- Co na to twoi? - powtórzył cicho Mietek. - Bo mam
wrażenie...
Urwał. Znów dostrzegłem cienki uśmieszek.
- Nie rozumiem - mruknąłem. - Normalka. Czego ty
chcesz właściwie?
Poczułem na ramieniu dłoń Mietka. Milczał długą chwilę.
Przestał uśmiechać się, patrzył przed siebie z zadumą, niemal
smutkiem.
- Ty ich tak z mety nie potępiaj - odezwał się półgłosem.
- Przemyśl dobrze.
- Co mam przemyśleć? - zapytałem.
- Na ich miejscu czułbyś pewnie to samo.
- Możesz jaśniej?
- Kiedy czytam dobrą książkę - powiedział Mietek - wy-
daje mi się, że mógłbym napisać taką samą. Znasz to?
Trafił. Niegdyś, nim zabrałem się do pisania, odczuwałem
podobnie. Jak gdyby autor podejrzał moje uczucia i myśli.
Słowa, zdania, fabuła - przecież i ja mógłbym wymyślić na
przykład historię o pilocie i chłopcu z planety, na której rośnie
róża... „Mały Książę” - moja ulubiona książka. I piątki z wy-
pracowań. Pani Rurawska, polonistka: „Wygląda na to, że
masz uzdolnienia pisarskie, Arturze. Chyba myślisz o studiach
filologicznych?” Ja: „Raczej politechnika, proszę pani. Ojciec
mówi, że to fach najpewniejszy. Naczelny inżynier Zakładów
jeździ polskim fiatem”. Śmiech w klasie, jakbym dowcip po-
wiedział. Tylko Rura nie uśmiecha się, patrzy w dziennik:
„Tak, no cóż, to twoja sprawa, Arturze”...
- Znam - odparłem.
- Może im się teraz wydawać, że potrafiliby tak samo
-powiedział Mietek. - Albo i lepiej. Żałują, że nie wzięli udzia-
łu w konkursie.
- Bzdura - rzuciłem. - Sami mnie namawiali. Żaden nie
myślał o starcie, wszyscy do mnie, że ja, niby, jeden... Wyrę-
czali mnie nawet w różnych rzeczach, bo to był kawał roboty,
a termin krótki, na odrabianie zadań domowych czasu mi nie
starczało. Karol załatwiał matmę, Marcin chemię i fizykę,
Rączka pomagał w warsztacie staremu...
- No właśnie! - podchwycił Mietek. - Dziwisz się teraz?
Zadra, braciszku. Tobie sława, wakacje w Złotych Piaskach,
druk w gazecie, a im...
- Druk? - przerwałem mu. - Myślisz, że to wydruku-
ją?...
Mietek popatrzył na mnie ze zdziwieniem.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sylwina.xlx.pl