Minkowski Aleksander - Gruby, Gruby Książka

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Aleksander Minkowski
Gruby
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Daleka kraina Komi.
Spotkanie Miszki z niedźwiedziem.
Czarodziej Wujek Iwan.
To, co stało się później, bierze początek w Komi. Republika Komi leży na północy
Rosji, klimat jest tam surowy, zima trwa wiele miesięcy. Na gigantycznym terytorium
republiki mogłyby się pomieścić Holandia, Dania, Belgia, Luksemburg, Szwajcaria –
i jeszcze zostałoby sporo wolnego miejsca. Większość obszaru Komi porasta tajga –
zielonkawobrunatna, groźna, tajemnicza dżungla północy.
Trafiłem tam jako ośmioletni chłopiec. Trwała wojna, Niemcy wdzierali się w głąb
Związku Radzieckiego, z głośnika w centrum wsi nadbiegały posępne komunikaty
o kolejnych sukcesach hitlerowskiej armii. Na naszą wioskę nie spadały bomby, nic
obowiązywało nawet zaciemnienie. Ale z aromatem gnijącego igliwia łączył się zapach
prochu, trzask pękających na mrozie gałęzi kojarzył się z wybuchami pocisków.
Mężczyźni pracowali przy wyrębie lasu – Komiacy, rdzenni drwale, i uciekinierzy
wojenni: adwokaci, lekarze, inżynierowie – pracowali wściekle, z ponurą zaciętością,
jakby z tych obalonych drzew, z tych pni wysokich i smukłych wykuwano lufy armatnie.
My także mieliśmy swoją wojnę. Podzieleni na Niemców i Rosjan, rozgrywaliśmy na
śnieżnej polanie za wsią wielkie batalie i za każdym razem „faszyści” zmuszani byli do
ucieczki w tajgę – niezależnie od tego, kto akurat grał tę niewdzięczną rolę.
Po zakończeniu bitwy pędziliśmy do domów, w pośpiechu, jak na pożar. Wpadałem
do izby, gdzie krzątała się matka, i nim jeszcze zdążyłem zdjąć półkożuszek, wołałem na
całe gardło:
– Jeść!
Wyobrażałem sobie półmisek ziemniaków, parujących, kruchych, miałem przed
oczami dzbanek zsiadłego mleka powleczonego złotym nalotem śmietany, ślinka mi
ciekła, dostawałem zawrotów głowy.
– Jeść? – powtarzała cicho matka. – Jesteś głodny?
– Tak! – wrzeszczałem. – Jestem głodny jak wszystkie wilki na świecie!
I wtedy dostrzegałem, jak czerwienieją z wolna powieki mojej mamy, jak jej się ręce
trzęsą, gdy przeszukuje kredens, szafkę przy kuchni, zagląda do piekarnika.
– Jeść... – mamrotałem uparcie – chcę jeść, słyszysz, muszę zaraz zjeść...
Znajdowała coś w końcu: zeschłą skórkę razowca, ukrytą na czarną godzinę, albo
placek z obierzyn kartofli, albo łyżkę brunatnej mdłej melasy. Przełykałem to
w mgnieniu oka i znów chciałem krzyczeć, ale powstrzymywałem się – oczy matki
błyszczały, były pełne wilgoci, pełne niemego błagania.
– Dziękuję – mówiłem – najadłem się, pójdę teraz pobawić się z chłopakami.
Szedłem w tajgę. Rozkopywałem śnieg pod drzewami i czasem udało mi się znaleźć
kilka zeschłych zamarzniętych borówek. Żułem je wolno, aby przedłużyć rozkosz.
Lubiłem spać, bo zawsze śniły mi się uczty. Najpierw zjadałem wielkie pajdy chleba,
potem była kasza jaglana ze skwarkami, potem grubo narąbane kawały cukru. Kiedy
budziłem się, miałem jeszcze słodko w ustach.
– Dlaczego nie ma cukru? – zapytałem ojca.
Leżał na łóżku, właśnie wrócił z lasu, dłonie miał starte do krwi, opuchnięte od piły.
– Dlaczego nie ma cukru? – powtórzyłem, bo mi nie odpowiedział.
Otworzył oczy, ale się nie poruszył.
– Cukier jest potrzebny żołnierzom – usłyszałem. – Głodni nie mogliby walczyć.
– A chleb?
– Niemcy zajęli Ukrainę, większość terenów zasobnych w zboże. W kraju jest mało
chleba, a żołnierze muszą być syci. Rozumiesz?
Rozumiałem. Ale to ani trochę nie osłabiało kurczy żołądka, bolesnego ssania,
mdłości, uporczywego bólu głowy. Ciągle myślałem o chlebie.
Miszka, mój przyjaciel, był fantastą. Szliśmy ledwie widoczną ścieżynką,
korytarzykiem wyrąbanym w gęstwinie sosen i świerków, wokół ciemność, wilgotny
chłód – promienie słońca nie mogą przebić się przez plątaninę gałęzi, giną wiele metrów
nad ziemią.
– Wczoraj widziałem tu niedźwiedzia – powiedział Miszka.
– I co? – przestraszyłem się trochę, ale nie bardzo, bo niedźwiedzie były czymś
zwykłym, podchodziły często pod samą wieś.
– Skoczył na mnie.
– Ejże...
– Skoczył, niech skonam!
Dreszcz mi przemknął po plecach, wargi ścierpły, aż je przygryzłem. Atakujący
niedźwiedź!... Wyobraziłem sobie na moment Miszkę obalonego i dwie łapy
niedźwiedzie ostrymi pazurami szarpiące na nim ubranie, wyszczerzone kły szukające
gardła, małe okrutne oczka...
– I co?!
– Zdążyłem chwycić gałąź, z całej siły walnąłem go po nosie. Nos to u niedźwiedzia
najczulsze miejsce. Zgłupiał, ale tylko na chwilę. Potem ryknął, aż się sosny zatrzęsły,
stanął na tylnych łapach i... – tu Miszka zrobił pauzę, pochylił się, żeby przejść pod
ułamanym, tarasującym ścieżkę konarem.
– I co?!
– Byłoby po mnie, sam rozumiesz. Jeszcze sekunda, i koniec. Nawet oczy
zamknąłem, aż tu nagle – huk! Wystrzał. Uniosłem powieki i zobaczyłem, jak
niedźwiedź wali się na ziemię.
– Wujek Iwan? – spytałem.
– A któż by?
Wujek Iwan był tajemniczym samotnikiem, legendarnym myśliwym, którego widział
na własne oczy jeden jedyny Miszka.
– Gdzie jest ten niedźwiedź? – zapytałem, wyobrażając sobie natychmiast wielką,
pachnącą porcję pieczeni.
– Wujek Iwan zabrał go do siebie. Mówiłem ci już, że jest bardzo silny. Zarzucił
tuszę na plecy...
– Bujasz.
– Niech skonam. Wiesz, jaki jest Wujek Iwan? O, jak ten świerk. A w barach taki –
Miszka rozłożył ramiona, jak mógł najszerzej.
Spojrzałem prosto w jego szaroniebieskie, lekko zmrużone oczy. Patrzyły uczciwie,
szczerze, pełne były powagi.
– Zaprosił cię do siebie? – spytałem.
– Ma się rozumieć. Jak zwykle. Byłem u niego całe popołudnie. Oprawił
niedźwiedzia, wyciął polędwicę i upiekł na ognisku. Tak się obżarłem, że ledwie
doszedłem do domu.
W ustach zjawiło się nagle mnóstwo śliny, musiałem kilka razy splunąć, resztę
przełknąłem, ale po chwili znów miałem pełne usta.
– A w zeszłym tygodniu – ciągnął Misza – jak byłem u Wujka Iwana, jedliśmy kaszę
jaglaną na słoninie. Już nie mogłem, opchnąłem cały garniec, a on wciąż mnie namawiał,
żebym jadł dalej. Mówię ci, skwarków więcej było niż kaszy, aż obrzydziłem je sobie,
teraz nawet do ust bym nie wziął.
– Gadasz... – szepnąłem, wciągając brzuch, aby zmniejszyć kłujące ssanie w żołądku.
– Nie wierzę ci.
– To nie wierz

odparł. – Nie zmuszam.
Chwilę szedłem milcząc, patrzyłem pod nogi, ścieżkę zalegały stosy gnijących
śliskich gałązek porośniętych mchem. Przed sobą miałem wąskie, zgarbione nieco plecy
Miszki, rude kędziory wymykające się spod czapki, podrygujące ramiona.
Trochę patrzyłem pod nogi i trochę na przyjaciela. Poruszał się miękko, elastycznie,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sylwina.xlx.pl