Mitchell Margaret - Przeminęło z wiatrem tom 2, e-book

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
MARGARET MITCHELL
PRZEMINĘŁO Z WIATREM
Tom 2
Gone With The Wind
Tłumaczyła Celina Wieniewska
ROZDZIAŁ XX
Kiedy gorące i gwarne dni sierpnia dobiegały końca, bombardowanie nagle ustało.
Spokój, który spadł na miasto, był przerażający. Sąsiedzi spotykali się na ulicach i patrzyli
sobie w oczy bez słowa, niespokojni i niepewni, co ich może czekać. Cisza po hałaśliwych
dniach nie przyniosła napiętym nerwom ukojenia, ale jeszcze bardziej wzmogła napięcie. Nikt
nie wiedział, dlaczego baterie jankeskie milczą. Od armii nie było wiadomości poza tym, że
znaczna liczba żołnierzy została wycofana z fortyfikacji dokoła miasta i pomaszerowała na
południe, by bronić kolei. Nikt nie wiedział, gdzie toczą się walki, - jeżeli się toczą - i jakie są
ich losy.
Kursujące po mieście wiadomości szły pocztą pantoflową. Z braku papieru, farby
drukarskiej i współpracowników, gazety musiały zawiesić działalność w chwili rozpoczęcia
oblężenia, teraz więc najbardziej fantastyczne pogłoski rodziły się, nie wiadomo jak, i
obiegały miasto. W złowrogiej ciszy tłumy napierały na kwaterę generała Hooda żądając
informacji, gromadziły się pod urzędem telegraficznym i stacją w oczekiwaniu nowin,
dobrych nowin, bo wszyscy przekonani byli, że milczenie dział Shermana oznacza odwrót
Jankesów przed wojskami Konfederacji, aż do samego Daltonu. Wiadomości jednak nie było.
Druty telegraficzne milczały, pociągi nie nadchodziły po jedynym pozostałym torze z
południa, służby pocztowej nie było.
Jesień o suchych, dławiących upałach wtargnęła do nagle przycichłego miasta kładąc
dodatkowy ciężar parnej suszy na zmęczone serca Scarlett, niespokojnej o losy Tary i z
trudem zachowującej pozory równowagi, wydawało się, że już wieczność minęła od początku
oblężenia, że do chwili, gdy zaczęła się złowróżbna cisza, żyła zawsze wśród huku armat. A
przecież minęło zaledwie trzydzieści dni od rozpoczęcia oblężenia. Trzydzieści dni oblężenia!
Pierścień czerwonych rowów strzeleckich otaczał miasto, słychać było monotonny huk armat,
które nigdy nie odpoczywały, długi szereg ambulansów i wozów ociekających krwią toczył
się po drodze do szpitala, przepracowani grabarze wynosili ludzi jeszcze ciepłych i ciskali ich
jak kłody w nieskończony rząd płytkich grobów - przez tylko trzydzieści dni!
I dopiero cztery miesiące temu Jankesi zaczęli się posuwać na południe od Daltonu!
Tylko cztery miesiące temu! Scarlett wydawało się, gdy wspominała ów odległy dzień, że
zdarzyło się to chyba w jej poprzednim życiu. To niemożliwe! Z pewnością więcej niż cztery
miesiące. Ciągnęły się długo, jak całe życie.
Cztery miesiące! Ależ cztery miesiące temu Dalton, Resaka czy Góra Kennesaw to były
tylko nazwy stacji kolejowych. Teraz zaczęły znaczyć rozpaczliwe i daremne bitwy, stoczone
podczas odwrotu Johnstona w stronę Atlanty. Teraz Dolina Brzoskwiniowa, Dekatur, Ezra i
Dolina Utoy także przestały być ładnymi nazwami ładnych miejscowości. Już nigdy nie
będzie można myśleć o nich jak o spokojnych miasteczkach, zamieszkanych przez dobrych
znajomych, jak o zielonych dolinkach, dokąd jeździło się z przystojnymi oficerami na pikniki
nad brzegami leniwych strumyków. Nazwy te bowiem także oznaczały bitwy, a miękka
zielona trawa, na której Scarlett siadywała, poorana została kołami dział, zdeptana stopami
rozpaczliwie walczących żołnierzy, zgnieciona ciężarem ciał konających. Leniwe zaś
strumienie stały się teraz czerwieńsze od gliniastej ziemi Georgii. Strumień Brzoskwiniowy
był, jak mówiono, po przejściu przezeń Jankesów, purpurowy. Dolina Brzoskwiniowa,
Dekatur, Ezra, Dolina Utoy... Były tu teraz nazwy grobów przyjaciół, nazwy zagajników i
lasów, w których ciała gniły nie pogrzebane, nazwy czterech stron Atlanty, przez które
Sherman starał się przejść że swoją armią, a ludzie Hooda uparcie go odpierali...
Wreszcie nadeszły z południa nowiny, były niepokojące, zwłaszcza dla Scarlett.
Generał Sherman starał się znowu zaatakować czwartą stronę miasta i znowu uderzyć na kolej
do Jonesboro. Jankesi stali teraz wzdłuż kolei w wielkiej liczbie; nie tylko pojedyncze
oddziały piechoty czy kawalerii, ale cała jankeska armia. Konfederatów odwołano z okopów
dokoła miasta, by mogli stawić jankesom czoło. To tłumaczyło naglą ciszę.
„Dlaczego Jonesboro? - myślała Scarlett, gdy strach ściskał jej serce na myśl o Tarze. -
Dlaczego zawsze atakują właśnie Jonesboro? Dlaczego nie wybierają innego miejsca do
zaatakowania kolei?”
Od tygodnia już nie miała wiadomości z Tary, ostatnia zaś krótka kartka Geralda tylko
wzmogła jej obawy. Stan Kariny pogorszył się nagle - była bardzo ciężko chora. I teraz może
wiele dni minąć, zanim poczta zacznie funkcjonować, wiele dni, zanim Scarlett się dowie, czy
Karina żyje, czy umarła. Och, czemuż nie pojechała do domu na początku oblężenia, nie
zważając na Melanię!
Walki toczyły się pod Jonesboro - tyle w Atlancie wiedziano; jakie były losy bitwy, nie
wiedział nikt, więc po mieście krążyły najbardziej fantastyczne plotki. Wreszcie zjawił się
kurier z uspokajającą nowiną, że Jankesi zostali odparci. Przed ustąpieniem zdążyli jednak
dokonać wypadu na Jonesboro, spalić stację, przeciąć druty telegraficzne i zerwać trzy mile
szyn. Saperzy pracowali jak szaleni i naprawiali tory, ale musiało to potrwać jakiś czas
jeszcze, bo Jankesi zdarli podkłady, podpalili je na stosie, na wierzch zaś położyli szyny,
które, gdy się nagrzały do czerwoności, owinęli dokoła słupów telegraficznych. Bardzo
trudno było zastąpić zniszczone szyny nowymi, bo najmniejszy nawet kawałek żelaza był w
wielkiej cenie.
Nie, Jankesi nie doszli do Tary. Ten sam kurier, który przywiózł depesze do generała
Hooda, zapewnił o tym Scarlett. Po bitwie, w chwili gdy jechał do Atlanty, spotkał w
Jonesboro Geralda, który uprosił go, aby zabrał list do Scarlett.
Ale co papa robił w Jonesboro? Młody kurier miał przy odpowiedzi zakłopotaną minę.
Gerald szukał lekarza wojskowego, który by mógł z nim pojechać do Tary.
Stojąc w słońcu na ganku i dziękując młodemu człowiekowi za fatygę, Scarlett poczuła,
że kolana się pod nią uginają. Karina pewnie umiera, skoro leczenie Ellen nie wystarczyło i
Gerald szuka lekarza! Kiedy kurier znikł w tumanie czerwonego kurzu, Scarlett drżącymi
palcami rozerwała kopertę Geralda. Tak mało było teraz papieru, że Gerald pisał między
wierszami ostatniego listu Scarlett do niego i czytanie było bardzo utrudnione.
„Droga córko, matka i obie siostry mają tyfus. Są bardzo ciężko chore, ale nie wolno
nam tracić nadziei. Zanim matka zachorowała, kazała mi napisać do Ciebie, abyś pod żadnym
pozorem nie przyjeżdżała do domu i nie narażała siebie i Wade'a. Matka przesyła Ci całusy i
prosi, abyś pomodliła się za nią”.
„Pomodlić się za nią!” Scarlett wbiegła po schodach do swego pokoju i padłszy na
kolana przy łóżku zaczęła modlić się tak żarliwie, jak nigdy dotąd w życiu. Nie odmawiała
różańca, tylko ciągle powtarzała jedne i te same słowa: - Matko Boska, nie pozwól jej
umrzeć! Postaram się poprawić, jeżeli ją uratujesz! Błagam, nie pozwól jej umrzeć!
Przez cały następny dzień Scarlett poruszała się po domu jak zbite zwierzę, czekając na
wiadomości, drżąc za każdym odgłosem kopyt końskich, zbiegając nocą po ciemnych
schodach, gdy żołnierze pukali do drzwi - wiadomości z Tary nie było. Czuła się jak
oddzielona od domu szerokością całego kontynentu, a nie dwudziestu pięciu milami
zakurzonej drogi.
Poczta wciąż jeszcze nie działała, nikt więc nie wiedział, gdzie stoją konfederaci ani
dokąd zmierzają Jankesi. Nikt nic nie wiedział poza tym, że tysiące żołnierzy szarych i
niebieskich skoncentrowane są gdzieś między Atlantą a Jonesboro. Z Tary przez cały tydzień
nie było ani słowa.
Scarlett widziała dość zachorowań na tyfus w szpitalu, aby zdawać sobie sprawę, ile
znaczy tydzień w tej strasznej chorobie. Ellen była chora, może umierająca, a Scarlett
siedziała oto bezsilnie, w Atlancie i, oddzielona dwiema armiami od domu, musiała
opiekować się ciężarną kobietą. Ellen była chora - może umierająca... To przecież
niemożliwe! Ellen nigdy nie chorowała... Sama myśl o tym wydawała się nieprawdopodobna
i podważała podstawy życia Scarlett. Wszystkim zdarzało się chorować - nigdy Ellen. Ellen
doglądała chorych i przywracała ich do zdrowia. Nieprawda, że teraz ona jest chora? Scarlett
chciała do domu. Wyrywała się do Tary z rozpaczą przerażonego dziecka, które tęskni za
jedynym schronieniem, jakie zna.
Dom! Rozległy biały budynek o poruszanych wiatrem białych firankach, gruba
koniczyna na trawniku, a nad nią roje pracowitych pszczół; na frontowych schodkach mały
Murzynek odganiający kaczki i indyki od klombów, pogodne czerwone pola i mile, całe mile
bielejącej w słońcu bawełny! Dom...
Czemuż nie pojechała do domu na początku oblężenia, gdy wszyscy uciekali z miasta!
Mogła była wtedy zabrać że sobą bezpiecznie Melanię.
„Ach, niech licho porwie Melanię! - mówiła sobie w duchu tysiąc razy. - Dlaczego nie
pojechała do Macon z ciotką Pitty? Tam jest jej miejsce, przy własnej rodzinie, a nie że mną.
Nie jestem nawet jej krewną. Jakim prawem krępuje mnie tak strasznie? Gdyby pojechała do
Macon, ja mogłabym się dostać do domu, do mamy. Nawet teraz, nawet teraz postarałabym
się przedostać do domu, bez względu na Jankesów, gdyby nie ten jej poród. Generał Hood
dałby mi jakąś eskortę. To miły człowiek, ten generał Hood. Wiem, że z pewnością
uprosiłabym go o eskortę i o białą chorągiew i przedostałabym się przez linie ognia. Ale
muszę przecież czekać na to dziecko!... Och, mamo! Mamo! Nie umieraj!... Dlaczego ona
wreszcie nie rodzi? Pójdę dziś do doktora Meade i zapytam go, czy nie można przyśpieszyć
porodu, abym mogła pojechać do domu - jeżeli dadzą eskortę. Doktor Meade powiedział, że
Mela będzie miała ciężki poród. Drogi Boże! A jeżeli umrze! Może się zdarzyć, że Melania
umrze... Melania może umrzeć. A Ashley... Nie, nie powinnam myśleć o tym, to nieładnie.
Ale Ashley... Nie, nie powinnam o tym myśleć, bo i on pewnie już nie żyje. Ale wziął ode
mnie słowo, że będę się nią opiekowała. Ale... jeżeli nie będę się nią opiekowała i ona umrze,
a Ashley będzie jeszcze żył... Nie, nie powinnam o tym nawet myśleć. To grzech.
Przyrzekłam przecież Bogu, że poprawię się, jeżeli Bóg uratuje mamę od śmierci. Och,
gdybyż to dziecko wreszcie przyszło! Gdybym mogła się stąd ruszyć... do domu - ruszyć
gdziekolwiek, byle daleko stąd...”
Scarlett nienawidziła teraz złowróżbnej ciszy miasta, które niegdyś kochała. Atlanta nie
była już wesołym, rozbawionym miejscem. Była straszna - jak miasto dotknięte zarazą, i
cicha, przeraźliwie cicha po rozgwarze oblężenia. Hałas i niebezpieczeństwo pocisków
stanowiły pewną podnietę. W ciszy, która teraz nastąpiła, był tylko strach. Miasto zdawało się
być nawiedzone przerażeniem, niepewnością, wspomnieniami. Cywile byli wymizerowani, a
nieliczni żołnierze, których Scarlett spotykała, wyglądali jak wycieńczone konie, które
ostatkiem sił pędzą do mety, choć czują, że wyścig jest już stracony.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sylwina.xlx.pl