McNaught Judith - Szepty w świetle księżyca(1), ebooki, McNaught Judih

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Milioner Carter Reynolds zaprasza do swej
luksusowej rezydencji w Palm Beach dorosłą
córkę Sloan, którą nie interesował się przez
blisko trzydzieści lat. Sloan, pracownica
policji, nie ma ochoty na kontakt z nieznanym
ojcem, zmienia jednak decyzjÄ™ po otrzymaniu
propozycji współpracy z FBI. W domu ojca
dziewczyna poznaje starszÄ… siostrÄ™ oraz
imponującą prababkę, spotyka również
mężczyznę swego życia.
Ich romans zostaje przerwany przez brutalne
morderstwo. Rozpoczyna się śledztwo,
w którym wszyscy są podejrzani,
ale najbardziej Sloan...
Judith McNaught
SZEPTY
W ÅšWIETLE
KSIĘŻYCA
Rozdział pierwszy
OD
trzech dni chodził za nią i obserwując, czekał. Poznał jej przy­
zwyczajenia i rozkład dnia. Wiedział, o której rano wstaje, z kim
spotyka się w dzień i kiedy idzie spać. Wiedział, że przed zaśnię­
ciem oparta na poduszkach czyta w łóżku. Znał tytuł książki, którą
czyta, i wiedział, że przed zgaszeniem światła kładzie ją grzbietem
do góry na nocnym stoliku.
Wiedział, że jej bujne jasne włosy mają naturalny kolor, a fa­
scynujące oczy nie zawdzięczają błękitnofiołkowej barwy soczew­
kom. A także że kupuje kosmetyki w drogerii i rano potrzebuje do­
kładnie dwudziestu pięciu minut, aby gotowa wyjść do pracy.
Niewątpliwie większą wagę przywiązywała do schludności i gustow­
nego wyglądu niż do podkreślania swoich atutów fizycznych. On
jednakże bardziej interesował się jej urodą. Ale nie natarczywie
i nie ze „zwykłych powodów".
Początkowo dbał głównie o to, by nie tracić jej z oczu, jedno­
cześnie starając się nie dopuścić, by go zauważyła. Środki ostroż­
ności wynikały bardziej z nawyku niż z poczucia konieczności.
W niewielkim, położonym na wschodnim wybrzeżu Florydy mie­
ście Bell Harbor, liczącym sto pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców,
w tym piętnaście tysięcy studentów, panował dostatecznie duży
ruch, by obcy mógł nie zwracać na siebie uwagi; równocześnie
miasto nie było tak rozległe, by łatwo stracił ślad swej ofiary, jak­
by to mogło stać się w większej aglomeracji, w plątaninie dróg
i autostrad.
Dzisiaj przyszedł za nią do parku miejskiego, gdzie spędził
orzeźwiające, ale mało ciekawe popołudnie lutowe wśród rozba­
wionych piwoszy i wrzeszczących dzieci, przybyłych tu na piknik
i festyn z okazji Dnia Prezydenta. Nie lubił kręcących się koło nie­
go dzieci, szczególnie takich z lepkimi rękoma i umorusanymi twa­
rzami, które goniąc się, potykały się o jego nogi. Wołały do niego
„proszę pana", prosząc o odrzucenie piłki baseballowej.
8
Szepty w świetle księżyca
Szepty w świetle księżyca
9
Ich wesołe zabawy zaczęły go drażnić, tak że zrezygnował z wy­
godnych ławek parkowych i poszukał schronienia i anonimowości
za drzewem, którego pień był zbyt szeroki, żeby się dało o niego
oprzeć, a grube, rozłożyste korzenie nie pozwalały także na usado­
wienie się na ziemi. Wszystko zaczynało go denerwować, aż zdał so­
bie sprawę, że jego cierpliwość jest bliska kresu. Podobnie jak cho­
dzenie za niÄ… i czekanie.
Aby pohamować rozdrażnienie, zaczął rozważać związane z nią
plany, jednocześnie nie spuszczając jej z oka. Sloan schodziła wła­
śnie z konaru wielkiego drzewa, z którego usiłowała zdjąć latawiec,
wyglądający jak czarny sokół z rozpostartymi skrzydłami w jasno-
żółte kropki. Pod drzewem grupa pięcio- i sześciolatków zachęcała
ją okrzykami. Za nimi stało kilkoro starszej młodzieży, sami chłop­
cy. Dzieci interesowały się odzyskaniem latawca, chłopcy byli po­
chłonięci patrzeniem na opalone, kształtne nogi Sloan Reynolds,
schodzącej bez pośpiechu z wyższych gałęzi drzewa. Rzucając ła­
kome spojrzenia, trącali się łokciami, a on rozumiał ich męskie
zainteresowanie. Gdyby była dwudziestoletnią studentką, jej
zgrabne nogi mogłyby frapować kolegów, ale w przypadku trzydzie­
stoletniej policjantki był to fenomen.
Na ogół pociągały go kobiety wysokie, zmysłowe, podczas gdy ta
dziewczyna miała zaledwie pięć stóp, cztery cale, niewielki biust
i szczupłą sylwetkę, ale poruszała się zwinnie i z wdziękiem, dale­
kim jednak od zmysłowości.
Nie nadawała się na rozkładówkę magazynu, lecz w krótkich
szortach w kolorze khaki i czystym białym podkoszulku, z jasnymi
włosami związanymi w koński ogon stanowiła okaz zdrowia
i schludności - co nagle okazało się niezwykle atrakcyjne.
Okrzyki z boiska baseballowego sprawiły, że dwaj starsi chłop­
cy odwrócili się i spojrzeli w jego stronę, uniósł więc do ust papie­
rowy kubek z lemoniadą, aby zasłonić twarz; był to gest wynikają­
cy raczej z przyzwyczajenia niż z potrzeby. Nie zauważyła go
w czasie ostatnich trzech dni, gdy śledził ją nieustannie, kiedy tyl­
ko opuszczała dom; tak więc jeśli teraz go dostrzegła, nie mogła
przecież doszukać się niczego groźnego w samotnym mężczyźnie,
w parku pełnym praworządnych obywateli, korzystających z dar­
mowych przekąsek i pokazów.
Z wewnętrznym rozbawieniem pomyślał, że bywa nieprawdopo­
dobnie głupio nieostrożna, gdy nie jest na służbie. Nawet nie obej­
rzała się za siebie, gdy usłyszała tamtego wieczoru jego kroki. Po
zaparkowaniu samochodu nie zadawała sobie trudu, by go za­
mknąć.
Jak większość policjantów w małym mieście czuła się bezpiecz­
na, ufając, że ochroni ją oznaka policyjna i broń, którą nosi, a tak­
że znajomość drobnych sekretów obywateli.
Jednakże jemu udało się poznać, i to dość szybko, jej sekrety.
Zanim minęły siedemdziesiąt dwie godziny obserwacji, znał jej
wszystkie dane - wiek, wzrost, numer prawa jazdy, saldo bankowe,
roczny dochód, adres domowy - informacje łatwo osiągalne w In­
ternecie dla każdego, kto wiedział, gdzie ich szukać. W kieszeni
miał jej fotografię, ale wszystkie te dane były niczym w porówna­
niu z tym, co teraz o niej wiedział.
Wypił jeszcze jeden łyk letniej oranżady, tłumiąc nową falę
zniecierpliwienia. Chwilami wydawała mu się tak otwarta, tak pro­
stolinijna, a jej zachowanie łatwe do przewidzenia, że go to bawiło.
Innym razem nieoczekiwanie stawała się porywcza, co sprawiało, że
jej postępki były trudne do przewidzenia, a zatem dla niego ryzy­
kowne i niebezpieczne. Musiał więc nadal czekać i śledzić ją. W cią­
gu ostatnich trzech dni zebrał liczne sekretne drobiazgi, które do­
pełniają obrazu kobiety, ale w przypadku Sloan Reynolds wszystko
było zamazane, niejednoznaczne i mylące.
Trzymając latawiec lewą ręką, Sloan ostrożnie zeszła na najniż­
szą gałąź, a potem zeskoczyła na ziemię i oddała go właścicielowi.
Wokół rozbrzmiewały okrzyki i ożywione oklaski małych rączek.
- Hej, Sloan! Dzięki! - powiedział Kenny Landry, rumieniąc się
z podziwu i radości z odzyskania latawca. Wypadły mu dwa przed­
nie zęby, więc nieco seplenił. Sloan zaś, która z jego matką chodzi­
ła do liceum, wydało się to szczególnie urocze.
- Mama obawiała się, że zrobisz sobie coś złego, ale mogę się
założyć, że ty nigdy się nie boisz.
Tymczasem Sloan naprawdę się bała złażąc z drzewa wśród ster­
czących gałęzi, które zaczepiały o jej szorty i podciągały je w górę.
- Każdy się czegoś boi - odrzekła Sloan, tłumiąc chęć uściskania
chłopca w obawie, że takie publiczne czułości mogłyby go zawsty­
dzić. Poprzestała tylko na zburzeniu jego włosów w kolorze brązo­
wego piasku.
- Spadłam kiedyś z drzewa - zwierzyła się mała dziewczynka
w różowych szortach i biało-różowej bawełnianej koszulce, patrząc
na Sloan z trwożnym podziwem.
- A ja zraniłam się w łokieć - powiedziała nieśmiało Emma.
Miała krótko obcięte rude włosy, piegi na małym nosku, a w ręku
gałgankową lalkę.
Jedynie Butch Ingersoll nie chciał pokazać, że był pod wraże­
niem wyczynów Sloan.
10
Szepty w świetle księżyca
Szepty w świetle księżyca
11
- Dziewczynki powinny się bawić lalkami - oznajmił Emmie. -
To chłopcy chodzą po drzewach.
- Moja nauczycielka powiedziała, że Sloan jest prawdziwą boha­
terką - oznajmiła Emma, mocniej ściskając lalkę, jakby to miało
dodać jej odwagi. Spojrzała na Sloan i wykrzyknęła: - Moja nauczy­
cielka mówiła, że ryzykowałaś życie, aby uratować małego chłopca,
który wpadł do studni.
- Twoja nauczycielka była bardzo uprzejma - stwierdziła Sloan,
podnosząc z trawy sznurek od latawca i zwijając go na palcach. Mat­
ka Emmy także była dawną koleżanką Sloan, patrząc więc na Ken-
ny'ego i Emmę, nie mogła rozstrzygnąć, które dziecko jest milsze.
Chodziła do szkoły z większością rodziców tych malców, i kiedy
teraz uśmiechając się patrzyła na otaczające ją wokoło twarzyczki,
ze wzruszeniem zobaczyła zadziwiające podobieństwo do przyjaciół
z lat młodości.
Otoczona przez latorośle dawnych koleżanek i kolegów Sloan
poczuła ostre ukłucie tęsknoty za własnym dzieckiem. W ostatnim
roku to pragnienie posiadania chłopczyka czy dziewczynki, małej
istotki, którą mogłaby kochać, tulić w ramionach i odprowadzać do
szkoły, zmieniło się w potrzebę i nabierało siły z zatrważająca szyb­
kością. Marzyła o własnym dziecku, takim jak Emma albo Kenny,
by je kochać, pieścić i uczyć. Nie marzyła natomiast o mężu i nie
chciała podporządkować swego życia żadnemu mężczyźnie.
Dzieci patrzyły na Sloan z otwartym podziwem, ale Butch Inger-
soll postanowił, że się temu nie podda. Jego ojciec i dziadek byli
gwiazdami szkolnego futbolu. Sześcioletni Butch odziedziczył po
nich nie tylko krępą budowę, ale także kanciastą szczękę i męską
pewność siebie. Jego dziadek był komisarzem policji oraz szefem
Sloan. Wysunięta szczęka Butcha przypominała Sloan komisarza
Ingersolla.
- Dziadek powiedział, że pierwszy z brzegu policjant mógłby
uratować tego dzieciaka, ale faceci z telewizji postanowili zrobić
z tego sensację, ponieważ jesteś kobietą.
Przed tygodniem Sloan przydzielono do grupy poszukującej za­
gubionego chłopca. Skończyło się na tym, że musiała spuścić się
na dno studni, aby wyciągnąć stamtąd malca. Miejscowe stacje te­
lewizyjne natychmiast zajęły się tą sprawą, a potem temat urato­
wanego dziecka podjęły media całej Florydy. W trzy godziny po
tym, jak zeszła do studni i spędziła tam przerażające chwile, Sloan
stała się bohaterką. Ubrudzoną i wyczerpaną po wyjściu na po­
wierzchnię witały ogłuszające wiwaty mieszkańców Bell Harbor,
którzy zebrali się, by modlić się o uratowanie dziecka. Dołączyli do
nich reporterzy, modlący się o wystarczająco frapujące wiadomo­
ści, które by podniosły ich pozycję zawodową.
Po tygodniu rozgłos i sława bohaterki wreszcie zaczęły słab­
nąć, ale nie tak szybko, jakby Sloan sobie tego życzyła. Uważała,
że rola gwiazdy mediów i miejscowej bohaterki nie tylko jest hu­
morystyczna, niewłaściwa, lecz także rujnuje jej spokój. Z jednej
strony musiała robić dobrą minę wobec mieszkańców Bell Har­
bor, którzy obecnie uważali ją za bohaterkę i niemalże wzór ko­
biety. Z drugiej strony miała do czynienia z kapitanem Ingersol-
lem, pięcdziesięciopięcioletnim dziadkiem Kenny'ego, który
uważał sprowokowane przez przypadek bohaterstwo Sloan za
„rozmyślne poszukiwanie rozgłosu", jej pracę w policji zaś za
afront wymierzony w jego godność, wyzwanie wobec jego autory­
tetu i ciężar, który musi dźwigać, dopóki nie znajdzie sposobu po­
zbycia siÄ™ jej.
Gdy Sloan skończyła zwijać sznurek od latawca i z uśmiechem
oddała zgubę, nadeszła jej najlepsza przyjaciółka Sara Gibbon.
- Słyszałam wiwaty i oklaski - powiedziała Sara, patrząc na
Sloan, potem na grupę dzieci, a wreszcie na latawiec - sokoła w żół­
te kropki ze złamanym jednym skrzydłem.
- Co się stało z twoim latawcem, Kenny? - spytała. Uśmiechnę­
ła się do niego, a twarz chłopca natychmiast się rozjaśniła.
Sara robiła takie wrażenie na mężczyznach, bez względu na
wiek. Z lśniącymi, krótko przystrzyżonymi kasztanowatymi włosa­
mi, błyszczącymi zielonymi oczyma i ślicznymi rysami Sara jednym
zachęcającym spojrzeniem mogła przyciągnąć każdego mężczyznę.
- Zaczepił się na drzewie.
- Tak, ale Sloan zdjęła go - wtrąciła się podniecona Emma, gru­
bym paluszkiem pokazujÄ…c koronÄ™ drzewa.
- Weszła na sam szczyt - dodał Kenny - i wcale się nie bała, bo
jest odważna.
Sloan, jako przyszła matka, uznała, że musi skorygować takie
wrażenie dzieci.
- Być odważnym nie znaczy, że się nie boimy. Ale nawet przera­
żeni robimy to, co należy. Na przykład - wskazała palcami małą
grupę - odważni mówią prawdę, choć obawiają się, że mogą popaść
w kłopoty. To jest właśnie odwaga, prawdziwa odwaga.
Tymczasem przybycie klowna Clarence'a z pękiem olbrzymich
baloników sprawiło, że dzieci odwróciły się i część z nich natych­
miast popędziła za nim. Pozostali tylko Emma, Kenny i Butch.
- Dzięki za ściągnięcie mego latawca - powiedział Kenny z uro­
czym uśmiechem ukazującym braki w uzębieniu.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sylwina.xlx.pl