Miller Linda Lael - Kobieta leoparda, Różne e- booki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
LINDA LAEL MILLER
Kobieta leoparda
The Leopard’s Woman
Tłumaczyła: Wiktoria Melech
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Olivia Stillwell leżała ze skrępowanymi do tyłu rękami na brudnej,
pokrytej rdzą podłodze dżipa, a z każdym kolejnym wstrząsem i podskokiem
samochodu przybywało jej sińców na ciele. Nie poddając się jeszcze do końca
paraliżującemu ją przerażeniu, mówiła sobie w duchu, że to wspaniała przygoda,
którą będzie musiała kiedyś opisać, oczywiście jeśli przeżyje.
Ostre meksykańskie słońce piekło niemiłosiernie, parzyło odsłonięte ręce
i nogi. W końcu miała na sobie tylko bawełnianą bluzkę bez rękawów i szorty.
Długie do ramion kasztanowe włosy splątane były od potu i kurzu, który
pokrywał całą jej twarz i szyję. Męczyły ją mdłości, czuła się jak homar, którego
za chwilę mają wrzucić do garnka z wrzątkiem.
Nie znaczy to, że chciała, żeby jej porywacze wreszcie się zatrzymali.
Wcale też nie marzyła o tym, żeby znaleźć się już tam, dokąd ją wieźli.
Zamknęła oczy, by choć w ten sposób uciec przed ostrym blaskiem
słońca. Nie zaznała jednak ulgi, bo w wyobraźni widziała znowu kolorowe
obrazy z kiczowatych filmów sensacyjnych oglądanych przed laty.
Pięć lat temu, gdy ukończyła studia, wuj Errol, który był autorem
popularnych powieści romansowo-przygodowych, czytanych przede wszystkim
przez kobiety, przyjął ją do pracy w swojej grupie badawczej. Od razu polubiła
to zajęcie i świetnie sobie radziła. Pokonując trudności i stopniowo nabywając
doświadczenia, Olivia objęła w końcu kierownictwo nad całym zespołem i to
ona decydowała teraz o szczegółach badań zlecanych przez wuja.
Swoją pozycję zawdzięczała ciężkiej pracy i nowatorskim pomysłom,
chociaż wielu ludzi nie wierzyło, że doszła do tego samodzielnie. Ponieważ była
jedyną żyjącą krewną Errola McCauleya, ponieważ to on ją wychował i
wykształcił, prawie wszyscy uważali, że ta wspaniała kariera została jej jakby
ofiarowana na przysłowiowej srebrnej tacy.
Już chyba z tysiąc razy uderzyła policzkiem o podłogę dżipa. I za każdym
razem, krzywiąc się z bólu, była skłonna oddać tę pracę każdemu chętnemu.
Łzy popłynęły jej z oczu i z ulgą stwierdziła, że nie jest tak bardzo
odwodniona, jeśli może płakać. Westchnęła. Jeszcze dziś przed południem była
taka szczęśliwa. Jadła obiad na tarasie swojego pokoju w hotelu, osłonięta przed
słońcem markizą w biało-czerwone pasy. Właśnie ukończyła dwutygodniowe
badania – wuj Errol pisał książkę o bogatej Amerykance, która po wielu
perypetiach życiowych wychodzi za mąż za matadora – i postanowiła
wynagrodzić to sobie kupując kilka wyrobów ceramicznych w osiedlu artystów-
garncarzy, o którym gdzieś przeczytała.
Olivia też miała własne koło garncarskie i mały piec do wypalania.
Dobrze sobie z tym radziła i to, co zrobiła, zamierzała sprzedawać na
wystawach i w galeriach. Bardzo lubiła też pracować dla wuja Errola i
podniecały ją przygody, które się z tą pracą wiązały. Ale coraz częściej myślała
o zmianie dotychczasowego trybu życia. Chciała mieć dziecko.
Wypytawszy dokładnie recepcjonistkę o drogę, Olivia wyjechała z
kempingu wynajętym samochodem. Gdzieś na pustyni skręciła w złym
kierunku, co zapoczątkowało całe pasmo nieszczęść.
Najpierw przegrzał się silnik małego sedana, który sprawiał wrażenie
niezawodnego, kiedy opuszczała zaciszne turystyczne miasteczko San Carlos.
Chłodnica eksplodowała, gorąca woda wytrysnęła spod maski i oczywiście
samochód nie mógł już dalej jechać.
Dziewczyna nie zaniepokoiła się tym zbytnio. Zdarzało się już jej bywać
w różnych opałach w najdzikszych rejonach świata, w takich krajach jak
Kolumbia, Maroko czy Nepal. Miała ze sobą butelkę z wodą, olejek
zapobiegający oparzeniom słonecznym i czapkę z daszkiem. Nie wątpiła ani
przez chwilę, że jeśli pójdzie pieszo, wkrótce odnajdzie osadę garncarzy. A tam
znajdzie się ktoś, kto bezpiecznie odwiezie ją do hotelu.
Nałożyła przeciwsłoneczne okulary, wysmarowała twarz i ramiona
olejkiem ochronnym, głowę nakryła jaskrawo-różową baseballową czapką i
ufnie ruszyła przed siebie drogą pokrytą koleinami. Kilka jakichś
przestraszonych zwierzątek przebiegło przed nią. Olivia starała się zapamiętać
ich wygląd i rozmiary. Im więcej szczegółów zapamięta, tym bardziej
uszczęśliwi wuja Errola, który lubił wtrącać takie ciekawostki do swoich
książek.
Minęła jednak godzina i nie było widać żadnego śladu osady. Wokół
tylko pustynia i kaktusy, a na horyzoncie majaczyły jakieś góry. Olivia była już
bardzo zmęczona. Nagle opuściła ją brawura, poczuła, że najzwyczajniej
zaczyna się bać.
I właśnie wtedy daleko na wstędze drogi ukazał się dżip, wzniecający
bure tumany kurzu.
Wkrótce, ślizgając się na piachu, samochód zatrzymał się obok Olivii.
Natychmiast zorientowała się, że ci mężczyźni z karabinami, spoglądający na
nią pożądliwie, wcale nie mają zamiaru jej pomóc. Odwróciła się i zaczęła biec
przez pustynię. Gorący piasek parzył jej stopy poprzez podeszwy sandałów,
złapali ją więc bez większego trudu.
Olivia krzyczała i walczyła z determinacją, przekonana, że chcą ją
zgwałcić, a potem zostawić tu na pewną śmierć. Młodszy z dwóch
bandidos
uderzył ją w twarz. Wtedy drugi mężczyzna chwycił go za rękę,
uniemożliwiając zadanie kolejnego ciosu, i krzyknął coś wściekle po
hiszpańsku.
Wykręcili jej ręce do tyłu i skrępowali w przegubach. Związali też nogi w
kostkach i zakneblowali usta. W czasie walki zgubiła czapkę.
Olivia straciła poczucie czasu i nie umiałaby powiedzieć, kiedy to
wszystko się stało i jak długo trwała ta podróż. Miała wrażenie, jakby jechali już
całe dni, ale wiedziała przecież, że tak naprawdę minęło dopiero kilka godzin.
Zdenerwowana przekręciła się na bok, wydając cichy jęk. W gardle czuła palący
smak żółci, bolały ją wszystkie mięśnie i kości. Ale najgorszy był strach.
Widziała kiedyś film o okrutnym losie młodych dziewcząt złapanych do niewoli
w Meksyku i wspomnienie to wciąż ją prześladowało.
Samochód zatrzymał się niespodziewanie na wyboistej drodze i
dziewczyna uderzyła silnie głową o tył fotela. Serce podskoczyło jej do gardła.
Starszy mężczyzna, w koszuli przepoconej na wylot, przeszedł na tył
wozu, chwycił mocno Olivię za ramię i postawił na nogi. Przez chwilę, jak we
śnie, widziała jego kołyszącą się sylwetkę, a potem zrobiło jej się ciemno przed
oczami.
Jej prześladowca znów powiedział coś gwałtownie po hiszpańsku, szybko
i w jakimś żargonie, tak że Olivia nic nie zrozumiała. Wyjął szmaciany knebel i
przytknął jej do ust butelkę. Zaczęła pić łapczywie. Krzyknął na nią i zabrał
zbawczą wodę. Zrozumiała, że ma popijać małymi łykami. Skinęła głową i
znów poczuła w ustach chłodny płyn o metalicznym i jakby siarkowym smaku,
ale dla niej wspanialszy od ambrozji.
W końcu
senor
zabrał jej manierkę i gestem nakazał, żeby znów się
położyła. Posłuchała go bez oporu, a on nakrył ją pasiastym kocem, takim, jakie
sprzedaje się turystom na bazarach, razem z gipsowymi statuetkami, obrusami i
tanią biżuterią. Dżip ruszył ponownie. Pod tym grubym wełnianym kocem
cierpiała okrutnie z gorąca, ale zarazem doceniała wyświadczoną jej
uprzejmość. Bez tej osłony bezlitosne słońce spaliłoby ją żywcem.
Jechali wciąż i jechali. Olivia to traciła, to znów odzyskiwała
świadomość. Tyle jeszcze pozostało rzeczy, których nie zdążyła dokonać –
zdobycie pozycji w świecie sztuki, małżeństwo, dzieci, wygrana w totalizatora...
Tak bardzo chciała żyć! Z drugiej jednak strony, jeśli, jak przypuszczała, ma być
sprzedana, lepiej byłoby umrzeć.
Tak jakby miała jakąś możliwość wyboru...
Następnego postoju nawet nie zauważyła, bo myślami była w zupełnie
innym świecie. Wspaniały Connecticut... Stary dom wuja, pamiętający stare
czasy, gdzie szczęśliwa i bezpieczna robiła na kole garncarskim dzbany, wazony
i miski na owoce, żeby je potem wystawić na sprzedaż na miejscowych targach
rzemiosła.
Nieznośny meksykański upał stopniowo malał. Nadciągnął chłód, który
ocucił w końcu dziewczynę, przywołując ją do gorzkiej rzeczywistości. Teraz
naprawdę była zadowolona, że ma koc.
Dżip toczył się dalej, podskakując na każdym wyboju i wpadając we
wszystkie dziury. Od czasu do czasu znienacka się przechylał, miotał boleśnie
Olivią, rzucając ją na żelazne konstrukcje foteli. Udało się jej wysunąć spod
koca na tyle, by się trochę rozejrzeć. Zobaczyła rój cudownych srebrnych
gwiazd świecących na czarnym niebie.
Żegnaj, Olivio! Jaka szkoda, że już tego nigdy więcej nie zobaczysz!
Na myśl o śmierci poczuła ogromny żal. Miała zaledwie dwadzieścia
sześć lat, a świat był zdecydowanie zbyt piękny, żeby go opuszczać.
Dżip wspinał się pod górę, zjeżdżał w dół i znów jechał pod górę.
Wreszcie stanął. Usłyszała nowe głosy, wyłącznie męskie, mówiące w
miejscowym narzeczu. Wówczas zemdlała.
Gdy się ocknęła, pomyślała, że jest już na tamtym świecie. W pokoju, w
którym się znajdowała, wszystko pokryte było płótnem o bladym, pastelowym
wzorze, który podkreślał jego biel. Panował tu przyjemny chłód. Za otwartymi
oknami turkusowe, opalizujące jak alabaster fale załamywały się na piaszczystej
plaży.
Olivia chciała coś powiedzieć, ale uniemożliwił jej to silny ból gardła.
Usiadła na łóżku, wyciągając ręce spod pledu. Miała na sobie luźny
kretonowy szlafroczek. Skóra na rękach była czerwona i łuszczyła się mimo
grubej warstwy uśmierzającego ból kremu.
Choć otaczał ją taki luksus – na stole w pobliżu stała karafka z zimną
wodą, a obok kryształowa patera ze świeżymi owocami – Olivia poczuła lęk.
Przywieziona tu została przez
bandidos,
więc to wszystko nie wróżyło nic
dobrego. Może ma czekać w tym domu, aż wywiozą ją do Ameryki Południowej
albo jeszcze gdzieś dalej, na przykład do Libii? Żeby do tego nie dopuścić, musi
teraz odnaleźć swoje ubranie i uciec przez taras. Będzie szła pieszo, jeśli nie da
się inaczej. A jeśli szczęście jej dopisze, nie zawaha się przed kradzieżą
samochodu. Nie potrzebuje kluczyków: w czasie pracy nad ostatnią książką
wuja nauczyła się zapalać silnik, łącząc wyrwane ze stacyjki przewody.
Ostrożnie, krzywiąc się z bólu, jaki sprawiało jej poparzone i
posiniaczone ciało, Olivia odrzuciła pled i wyskoczyła ze wspaniałego łóżka z
baldachimem. W tej samej chwili kolana się pod nią ugięły i niewiele
brakowało, a runęłaby na biały, puszysty dywan.
Wgramoliła się z powrotem na łóżko i opadła na materac. W głowie jej
huczało nawet od tak niewielkiego wysiłku i czuła mdłości. Powinna była
uciekać. Choć tyle już przeżyła, była pewna, że najgorsze dopiero ją czeka. Ale
nie miała sił.
Kiedy nagle otworzyły się drzwi, wstrzymała oddech. Ukazała się w nich
Meksykanka o miłej powierzchowności, pięćdziesięcio, a może
sześćdziesięcioletnia. Była boso, ubrana w różową bawełnianą sukienkę. Jej
uśmiech budził zaufanie.
Jeśli nawet ta kobieta była zamieszana w handel żywym towarem, na
pewno nie zdawała sobie z tego sprawy. Powitała ją po hiszpańsku. Były to
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sylwina.xlx.pl